Rozdział
9
– Panie Kasymow – bąknęła doktor Benoit, rozsiadając się w
wygodnym foteliku naprzeciw swojego zleceniodawcy. – Otóż, w mojej ocenie
pannie... – poprawiła zjeżdżające z nosa okulary i zerknęła na sekundę do
swojego notatnika – pannie Fabiane fizycznie nic nie dolega. Oczywiście na
razie. Nie wiem, jakie łączą państwa relacje, tak naprawdę, to nic nie wiem, bo
panna Fabiane nie raczyła ze mną porozmawiać. Naturalnie pozwoliła się zbadać,
wysłuchała, co miałam do powiedzenia i tyle. Muszę niestety wspomnieć, że jeśli
panna Fabiane nadal będzie odmawiała spożywania posiłków jej stan w końcu się
pogorszy.
– Świetnie – burknął ironicznym tonem Karim. – A jak jej
pomóc, pani szanowna wie? Czy nie bardzo?
– Panie kochany! – żachnęła się lekarka. Miała zbyt dużo lat
i doświadczenia, żeby pozwolić się obrażać przez tego nuworysza, pariasa, który
wybił się na powierzchnię, prowadząc szemrane interesy. Nie wiedziała czym
zajmuje się Kasymow, ale była prawie pewna, że to oszust, złodziej i gangster.
Wystarczyło popatrzeć na jego twarz. – Proszę zachować trochę szacunku dla
mnie!
– Przepraszam – burknął Karim. – Jakaś rada?
– Kto zepsuł, ten niech naprawia.
– Słucham? – Karim nachylił się nad biurkiem. – Sugeruje
pani, że...
– Ja nic nie sugeruję. Uważam, że panienka Fabiane przechodzi
właśnie załamanie nerwowe. A znając życie i statystyki, za dziewięćdziesiąt
procent takich przypadków odpowiadają partnerzy – powiedziała bardzo stanowczym
tonem. – Oczywiście mogę jej przepisać leki na depresję, na nerwicę, na lęki i
na wszystko, co wymyślono dla tych biednych, zgnębionych, nieszczęśliwie zakochanych
kobiet, ale... – znów zawiesiła głos – jeśli panna Fabiane nie przeżyła jakiejś
strasznej traumy, jestem Joanną d’Arc, znaną jako Dziewica Orleańska, a dla
pana wiedzy, urodziłam trójkę dzieci. I nie przez cesarkę – dodała, kiwając
posiwiałą głową.
– Aha – burknął Karim, z trudem powstrzymując się od
parsknięcia śmiechem. Co by nie mówić, podobało mu się poczucie humoru doktor
Benoit. Miała pewnie ze sto lat, ale była jedną z najlepszych lekarzy w Cap
Martin, i co ważne, słynęła z ogromnej dyskrecji.
– Wie pan jak kobiety radzą sobie z gniewem? Krzywdzą siebie.
Świadomie lub nieświadomie. Dlatego ona nie je. Czy to jasne?
– Jak pomóc Fabianie? – odpowiedział pytaniem Karim. –
Konkretnie. Potrzebuję wskazówek.
– Brakuje jej ciepła. Tęskni za panem. Proszę z nią
rozmawiać, spędzać więcej czasu, a nie delegować pokojówkę, żeby jej pilnowała.
Mimo wszystko wypiszę parę recept, ale proszę pamiętać: jeśli poczuwa się pan
do odpowiedzialności za jej stan psychiczny, niech pan idzie, przeprosi i
poświęci trochę czasu kobiecie, którą pan kocha.
Karim już miał sprostować, ale szybko ugryzł się w język.
Jakie miało znaczenie, że starsza pani uznała jego i Fabianę za parę. Nikomu
tego nie powie, więc jej mylne przeświadczenie nie miało żadnej wagi. Schował
recepty do szuflady, zapłacił doktor Benoit sowite honorarium, dorzucając
pięćset euro za poradę psychologiczną i z ulgą przekazał w troskliwe ręce
Radika, który miał ją odwieźć do domu.
Ciężko się zastanawiał, jak ugryźć ten nieoczekiwany problem.
Przez chwilę rozważał wykupienie leków i wyjazd na co najmniej dziesięć dni,
żeby się zdystansować do całej sprawy, ale uznał to za zwykłe tchórzostwo. Sęk
w tym, że nie rozumiał, jak można kochać kogoś, kto był takim śmieciem? Bo
właśnie tak oceniał Tymona Kapelę. O ile mocno uzasadnione ukaranie kobiety
chłostą, zwłaszcza lekką, krótkim okrągłym batem, który nie powodował okaleczeń, mieściło mu
się w głowie, o tyle brutalny gwałt już nie. Często myślał, czy to nie przejaw
jakiejś wyjątkowo durnej hipokryzji, zważywszy na wszystko, co mógł usłyszeć w
telewizji czy przeczytać w sieci. Jednak szybko uznawał, że to dwie zupełnie
różne sprawy. I choć daleki był od stosowania kar cielesnych, rozgrzeszał się
myślą, że Fabiana przystała na nią, mało tego, to ona w zasadzie zainicjowała
rozmowę na ten temat.
Postanowił stawić temu czoła jeszcze dzisiaj. „Pamiętaj
Karim, co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Pójdzie ci dwa razy szybciej” –
mawiał jego ojciec i dodawał ludową mądrość: „Jeśli
potrudzisz się jak należy, będziesz miał wszystko”. Wezwał więc Aliję i poprosił o
przygotowanie Fabiany na jego wizytę. Sam też się przygotował. Postanowił w
drodze wyjątku założyć coś jaśniejszego, wybrał klasyczne dżinsy, białą koszulę
i nawet pokusił o lekkie spryskanie ciała jakąś wodą kolońską. Znalazł
zapomnianą butelczynę w szafce pod umywalką, powąchał, czy nie zdążyła się
zepsuć przez ostatnie dwa lata, ale nie był w stanie tego stwierdzić. Nigdy nie
przywiązywał wagi do takich bzdur, pachnidła mogły istnieć, ale wyłącznie dla
kobiet.
Pomaszerował do sypialni Fabiany, zapukał grzecznie i prawie
zderzył się z Aliją, która właśnie wychodziła. Wybałuszyła oczy, widząc
odmienionego Chana. Po kolejnej sekundzie jej nos zwęszył zapach perfum,
stanęła więc jak wryta i już miała to skomentować, ale domyślny Karim natychmiast
zgromił ją wzrokiem. Jeszcze tego brakowało, żeby rozwlekła po kuchni ploty na
jego temat.
– Znikaj stąd, ale już! – warknął, mijając się z nią w
drzwiach.
Ciągle zapominał, że Alija to nie małe, chude i przerażone
dziecko, które odebrał staremu Czokanowi. Już dawno nie nosiła cienkich jak
mysie ogonki warkoczy, zaokrągliła się tu i ówdzie i straciła dziecięcą
niewinność. Musiał przyznać, że wyrosła na prawdziwą piękność, ale on i tak
traktował ją w najlepszym razie jak młodszą siostrę.
Wszedł do sypialni, cicho zamknąwszy za sobą drzwi. Mógł
przypuszczać, że Fabiana będzie kiepsko wyglądać, lecz gdy ją zobaczył, aż coś
ścisnęło go w dołku. Alija zrobiła co mogła, wyszukała ciuchy w delikatnych
pastelowych kolorach, żeby nie podkreślały bladości twarzy Fabiany, uczesała
jej włosy i upięła w swobodny węzeł nad szyją, a na koniec nałożyła delikatny,
dziewczęcy makijaż. Na wszelki wypadek pomalowała rzęsy brązowym, wodoodpornym
tuszem, przewidując kolejne łzy, które co chwilę sączyły się z poczerwieniałych
oczu jej ukochanej pani.
To nie pomogło. W trakcie tych zabiegów Fabiana siedziała
niczym lalka, biernie się im poddając. Teraz było podobnie. Odpowiedziała na
powitanie, nawet na moment jej twarz przybrała wyraz czegoś na kształt
delikatnego uśmiechu, poprawiła się na fotelu i spuściła głowę. Nie mogła
patrzeć na Karima. Próbowała jakoś się odciąć, zdystansować, ale nieznośny
zapach, który roztaczał, drażnił jej nos i pobudzał wszystkie zmysły.
– Chciałem z tobą porozmawiać – oznajmił, starając się
brzmieć pewnie i rzeczowo, ale i ciepło. Próbował zapamiętać lekcję, udzieloną
przez doktor Benoit. – Poświęcisz mi chwilę?
– Tak.
– Powiedz, jak się czujesz?
– Dobrze.
– A czemu odmawiasz jedzenia? – zaczął drążyć, choć ledwie
zadał to pytanie, a najchętniej palnąłby się w łeb. Przecież miał nie naciskać
na nią, nie wywierać presji! Zbeształ się w duchu.
– Nie mam apetytu, ale jeśli to konieczne, od jutra...
– A dzisiaj? – przerwał jej spontanicznie i aż zacisnął
pięści, myśląc, że jest kompletnym durniem, skoro nie potrafi nad sobą panować.
– Przepraszam, że ci przerwałem.
– Nie szkodzi – odparła i popatrzyła na niego. Na jej twarzy
malował się smętny uśmiech.
– To nie ma sensu! – warknął, zrywając się z miejsca. Przemierzył
energicznie pokój wzdłuż i wszerz, wrócił żeby zabrać fotel i postawić go
dokładnie naprzeciw fotela Fabiany. Usiadł, rozpiął guzik pod kołnierzykiem
koszuli, bo miał wrażenie, że zaraz go udusi. Na moment przytknął do twarzy
dłonie złożone jak do modlitwy. – Przepraszam. Nie powinienem był tak cię
nastraszyć – powiedział.
– Nastraszyć? – spytała Fabiana, odruchowo ściskając nogi.
Objęła się ramionami, cicho zatrzeszczało oparcie, bo gdyby mogła, wtopiłaby
się w nie całą sobą.
– Tak, nastraszyć. Ta chłosta to był blef. – Postanowił iść w
zaparte. Zresztą nic innego nie przyszło mu do głowy. – Chciałem cię tylko nastraszyć.
Uwierz. – Karim przyłożył pięść do serca.
– Udało ci się – odparła, odwracając wzrok, żeby choć na
moment nie widzieć jego twarzy, pochmurnego spojrzenia, marsa na czole i
drgającego mięśnia na dole policzka. Paradoksalnie, to wszystko sprawiało, że zdał
się jej przystojny, męski i emanujący zwierzęcym magnetyzmem.
– Nie uderzyłbym cię. Ani ja, ani nikt inny. Nie pod moim
dachem. Wierzysz mi? – zapytał, a gdy nie odpowiedziała, nachylił się i położył
dłoń na jednym z jej kolan. – Fabiane, wierzysz mi?
– Po co ci moja wiara? – odparła w końcu, nadal patrząc
gdzieś, w bliżej nieokreślonym kierunku i myśląc, że dłoń Karima zaraz wypali
dziurę w jej nodze. Choć oddzielona tkaniną spodni, parzyła niczym żywy ogień,
ale Fabianie brakowało odwagi, by ją strącić.
– Gdy miałem osiem lat – zaczął Karim – przeprowadziłem się z
matką i młodszym bratem do stryja. Zamieszkaliśmy w Paryżu, w dzielnicy, w
której mieszkało sporo takich jak my. Mieszkanie stryja graniczyło przez ścianę
z mieszkaniem Pakistańczyka, niejakiego Abdula Zardariego. Abdul miał sześć
córek i młodą żonę. Bił je przy każdej okazji – powiedział, starając się
panować nad głosem. – Bił je gdy miał powód i gdy nie miał. Dostawało się im za
wszystko i wszystkim: ręką, pięścią, kablem od żelazka, skórzanym pasem, kijem.
Przyjaźniłem się z jedną z tych dziewczynek. Miała tyle lat, co ja. Wołali na
nią Ibtisam. To znaczy po arabsku „uśmiech”.
– Uśmiech? – Przeniosła wzrok na Karima, bo przypomniało się
jej słowa Aliji o znaczeniu jego imienia.
– Tak, uśmiech – potwierdził i zamilkł, a przez jego twarz
przebiegł skurcz bólu, gdy przypomniał sobie, jak zatykał uszy i dociskał do
nich poduszkę, żeby nie słyszeć krzyków docierających zza ściany. Wybrzmiewały
w jego głowie jeszcze długo po tym, jak opuścił dom stryja i wyjechał w świat. –
Lubiłem ją. Czasami żartowała, że kiedyś będę jej mężem. Gdy skończyła dwanaście
lat, znaleziono ją w toalecie restauracji ojca. Sprzątała tam. Wypiła butelkę
płynu do czyszczenia sanitariatów.
– Przykro mi... – powiedziała Fabiana z autentycznym smutkiem.
Na moment przytknęła dłoń do ust, ale to nie pomogło powstrzymać łez. Zaczęły
nieśmiało spływać po policzkach. – Bardzo mi przykro – powtórzyła.
– Nie płacz – powiedział. Podał jej ze stolika pudełko z
chusteczkami. – Postanowiłem wtedy, przysiągłem sobie, że nigdy, przenigdy –
podkreślił z mocą – nie podniosę ręki na kobietę. Teraz rozumiesz? Wierzysz mi?
– Czasami... nie wiem, w co wierzyć i komu – wyznała,
ocierając twarz.
– Nie chodzi o mnie? – zapytał, kiwając głową. – Tęsknisz za
nim? Stąd te łzy? – Popatrzył w jej oczy.
– Za kim? – Uniosła brwi, nie wiedząc kogo ma na myśli.
– Za Tymonem. To chyba oczywiste.
– Ach... – Potrząsnęła głową. – Nie, nie tęsknię za nim.
Dziwne, prawda?
– Mam być szczery? – Karim zmarszczył czoło. – Jak można tęsknić
za żałosnym facecikiem, który cię pobił i zgwałcił?
– Skąd o tym wiesz? – Fabiana od razu się usztywniła.
Zerknęła na dłoń Karima, nadal spoczywającą na jej kolanie. Od razu ją zabrał.
– O gwałcie? – spytał.
– Tak. Tymon wam powiedział? Nie wierzę.
– W waszym mieszkaniu był podsłuch – wyznał szczerze.
– Podsłuch? – Fabiana złapała się za czoło i z
niedowierzaniem pokręciła głową. Nie sądziła, że jeszcze ktoś uczestniczył w
tych dramatycznych momentach jej życia. Siniaki już dawno zniknęły, pęknięcie
na dolnej wardze zagoiło się bez śladu, ale w sercu została blizna. Miała tam
być do końca. – Po co ten podsłuch?
– Dla twojego bezpieczeństwa.
– Niewiarygodne. – Prychnęła pod nosem, czując że to
wszystko, to jakiś absurd.
– Dlaczego nie zgłosiłaś się na policję?
– Zgłosiłam – zaoponowała, chcąc sprawdzić ile jeszcze wie
Karim.
– Poszłaś na policję, ale nie wniosłaś oskarżenia, nie byłaś
u lekarza, nie zrobiłaś obdukcji, nie próbowałaś szukać pomocy psychologa –
wymieniał, wystawiając kolejne palce. – Wzięłaś na siebie jego winę i jego
wstyd. Wytłumacz, dlaczego mu podarowałaś? – Nieznacznie podniósł głos, bo znów
przypomniał sobie, jaką bezsilność czuł odsłuchując nagranie z tej nocy i jak
bardzo chciał dorwać w swoje ręce tego człowieka i nauczyć go szacunku do
kobiet.
– Nie wiem. – Stropiła się Fabiana. – Może...
– Może co? – ponaglił, bo zamilkła i uciekła wzrokiem gdzieś
w bok.
– Może już go nie kochałam? Dlatego?
– Nie rozumiem. – Karim zmarszczył czoło.
– Gdyby mi zależało... – przerwała, nie wiedząc jak ma
przekazać to, co kłębiło się w jej sercu i głowie. – Gdy nam na kimś zależy,
chcemy, żeby ten człowiek był dobry. Żeby nas nie krzywdził. Przestało mi na
nim zależeć, nie pragnęłam zemsty, odwetu, chciałam żeby zniknął z mojego
życia. Tylko tyle. – Popatrzyła na niego.
– To skąd troska o niego? Strach, że coś mu zrobiliśmy? –
Karim nieufnie przymrużył oczy.
– Martwiłam się, bo... – Fabiana wzruszyła ramionami. – Wiem,
to nie ma sensu – przyznała, przesuwając dłonią po tyle głowy. – Ostatnio nic
nie ma sensu.
– Dlaczego?
– Nie wiem – odparła natychmiast.
– Wiesz. – „Ale nie chcesz powiedzieć”, dokończył w swojej
głowie. – Chciałabyś, żeby poniósł karę?
– Karę? – Znów się spłoszyła, myśląc, jak mógłby postąpić
Karim i jego ludzie.
– W dniu, w którym przestałem pilnować twojego byłego
chłoptasia... – zaczął.
– Co z nim? – wykrztusiła, przerażona satysfakcją malującą
się na twarzy Karima.
– Miał długi. Próbował się ratować wyprzedając jakieś rzeczy
w lombardzie. On jest hazardzistą, ale to wiesz – chrząknął znacząco – słabym
człowieczkiem szukającym podniet w swoim żałosnym życiu. Póki go pilnowaliśmy,
zawsze ktoś zapobiegł rozrachunkom, przypadkiem znalazł się tam, gdzie Tymon i
jego coraz bardziej niecierpliwi wierzyciele. Do czasu... – przeciągnął.
– Chcesz powiedzieć, że... – Głos uwiązł jej w gardle.
– Żyje. Trochę go potarmosili. Już wyszedł ze szpitala i
mieszka u rodziców. – Karim uśmiechnął się krzepiąco, myśląc o nauczce, jaką
dostał ten głupi młodzieniec.
– Potarmosili? – powtórzyła Fabiana.
– Nie powinno cię to zajmować – uciął.
Nie zamierzał jej opowiadać, jak technicznie wyglądało doręczenie
„wezwania do zapłaty”. Kilku poważnych panów, nie dysponujących nawet odrobiną
poczucia humoru, spotkało się z dłużnikiem w przysłowiowej ciemnej uliczce.
Przy pomocy kijów bejsbolowych bardzo umiejętnie zgruchotali mu obie kości
goleniowe i poinformowali, że to dopiero początek, a koszty egzekucji doliczą
do kwoty długu. Na szczęście kilka dni później ktoś skontaktował się z nimi,
uregulował wszystko i dosyć dobitnie wyraził nadzieję, że już nie będą
niepokoić tego młodego człowieka.
– Mogę ci zaufać? – spytała Fabiana.
– Możesz mi ufać bardziej, niż jakiemukolwiek mężczyźnie w
twoim życiu – odpowiedział powoli i z rozmysłem.
– Na pewno Tymon żyje i nic mu nie dolega?
– Nie powiedziałem, że jest zdrów jak ryba. – Karim
przekrzywił głowę i uśmiechnął się znacząco. – Ale bez obaw, wyliże się z tego.
Jest młody, zdrowy i głupi. Na szczęście to ostatnie nie ma wpływu na... –
Chciał dopowiedzieć „zrastanie kości”, ale ugryzł się w język. – Swoją drogą,
widzę, że się nieco ożywiłaś. – Zauważył bardzo ukontentowany, bo jego wysiłki
nie poszły na marne. Jednak złośliwa staruszka, madame Benoit, miała świętą
rację. Fabiana potrzebowała męskiego towarzystwa, nawet kogoś, kogo
niekoniecznie darzyła sympatią.
– Ożywiłam? – powtórzyła zawstydzona Fabiana. Odwróciła
spłonione spojrzenie i oparła je na stojącym na stole samowarze. Nagle poczuła
pragnienie. Podniosła się i nalała trochę czaju do filiżanki. – Jestem
niegościnna. Nie zaproponowałam ci herbaty. Chcesz? – Zerknęła na Karima.
– Chętnie.
W milczeniu wypili po filiżance gorącego i słodkiego jak
ulepek czaju.
– Co byś powiedziała na piknik? – zapytał po chwili.
– Piknik.
– Tak. Jest ciepło, słonecznie...
– Karim... – Westchnęła ciężko.
– Jutro w południe – oznajmił. – Przyjdę po ciebie. Jeśli
lubisz pływać, załóż strój...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz