Pan Zasadowicz i serce
To było tego dnia,
kiedy wiadomo, że coś się wydarzy. Ja z Panem Mężem wybraliśmy się na tańce. Może
to była klubowa dyskoteka, a może bal u księcia Filipa lub zabawa w karczmie.
Nie pamiętam. Kojarzę jedynie solidne, dębowe stoły na skrzyżowanych nogach,
zastawione suto jadłem i napitkiem, więc raczej karczma.
Miał na imię Adam. Mówię
o Panu Zasadowiczu. Tak się przedstawił, chociaż nie mam pojęcia, kiedy to się
stało. Czyżby przekazał mi to telepatycznie?
Nie był sam. Nie
pamiętam jego kolegi, jedynie kraciastą koszulę z czymś niebieskim. Tak, to
była biała koszula w niebieską kratę i opadające nań włosy. Dłuższe, blond.
Chyba tyle.
Przechodziłam pierwszy
raz i wtedy ich zobaczyłam: stali oparci o ladę i coś popijali, patrząc na
przechodzące mimo nich kobiety. Taksowali je wzrokiem, śmiali się, czasami coś
do siebie powiedzieli, wzruszając brwiami lub ramionami. Lub tym i tym.
Gdy drugi raz ich
mijałam, bo Pan Mąż wysłał mnie po coś, ten w kraciastej koszuli zniknął.
Został tylko Pan Zasadowicz. Zaczepił mnie. Chwycił za ramię i popatrzył przez
moment prosto w twarz. Był cudowny, młody, świeży. Rude kędziory wiły się wokół
jego głowy, a nisko osadzone oczy patrzyły na poły gniewnie, na poły z jakąś
dziwną tkliwością.
- Czy już mówiłem, że
jesteś piękna? - Musnął wierzchem dłoni mój policzek.
Nie odpowiedziałam.
Nadal wpatrywałam się w niego. Miał krótką szczeciniastą bródkę porastającą
zbyt wydatną szczękę, długi wąski nos, wywinięte wargi. Pełne, ciemnoróżowe i
wilgotne. Połyskujące w ciemnościach światłem odbitym z kopcących świec.
Zaszumiało mi w głowie.
Odruchowo przygładziłam fryzurę. Byłam brunetką. Codziennie długo się czesałam,
a później wcierałam w idealnie proste włosy specjalną pomadę z oleju
kokosowego. Lśniły wtedy jak tafla lustra, choć nie powiem: nieco je to
sklejało.
- Piękna? - pomyślałam.
Czy ja byłam piękna?
Może kiedyś, gdy miałam tyle lat, ile mógł mieć on. Pan Zasadowicz. Teraz
zbliżałam się do czterdziestki. Owszem moja buzia nadal była gładziutka, biała
i zachowała owalny kształt, a figura nieskalana ciążami prezentowała się
nieźle. Nawet moje oczy jeszcze nie umarły. Czasami odkrywałam w nich błysk słonecznych
promieni odbijających się od kamieni, po których płynie wartki potok źródlanej
wody. Ale nie codziennie. Tylko czasami.
Jeszcze raz
przygładziłam fryzurę. Znajomy gest mnie uspokajał. Poczułam między opuszkami
palców charakterystyczną śliskość olejku. Przytknęłam je do nosa. Zabrałam
głęboko powietrze. Kokosowy aromat wpadł do płuc oblepiając je swoją słodyczą,
wyczuwalną w gardle i na końcu języka.
- Chodź za mną -
powiedział Pan Zasadowicz.
Niosłam coś dla Pana
Męża. Odłożyłam tacę z tym czymś na pobliski stół, chwyciłam spódnicę i
pospiesznie podążyłam za młodzieńcem. Z trudem przeciskaliśmy się przez tłum.
Pojedyncze znajome twarze błyskały jak flesze, uśmiechałam się do nich, a może
sama do siebie? W dole brzucha coś łaskotało, było ciepłe jak zupa i rozlewało
swoją energię po całych trzewiach.
Wyszliśmy na zewnątrz.
Zerknęłam na ramiona przykryte grubą wełnianą peleryną. Nie pamiętam, czy
należała do mnie. Pan Zasadowicz ścisnął moją dłoń. Przez chwilę oboje
patrzyliśmy na nasze złączone ręce. Chwilę później nie miałam już rękawiczki.
Zwinęłam ją w kulkę i włożyłam do kieszeni. Chciałam czuć parzącą skórę
mężczyzny.
Spacerowaliśmy bez celu
i bez słowa. Tylko satynowa spódnica z każdym krokiem odpowiadała głośnym
szelestem: szur, szur, szur... Wiedziałam, że po powrocie do domu, z tyłu, na
brzegu tiulowej halki zbiorą się popielate grudki zamarzniętego błota. Lubiłam
je wyskubywać, zanim rozpuszczone ostatecznie będą przypominać coś bardzo
smutnego: łzy zmieszane z kurzem wspomnień.
Zatrzymał nas jakiś
patrol. Pan Zasadowicz uciekał wzrokiem, gdy go legitymowali. Popchnął mnie i
powiedział, żebym dalej poszła sama. Nad brzeg kanału. Pomyślałam wtedy, że już
go nie zobaczę, ale posłusznie opuściłam gromadkę mężczyzn i skierowałam w
stronę kanału portowego.
Czy już mówiłam, że nam się wymknął? Pan
Zasadowicz?
Kucnęłam i zanurzyłam
dłoń w wodzie. Była lodowata. Przeszyła moje serce, które nagle zmieniło się w
kamień. Chwilę czekałam. Zaczynało świtać. Jakaś kobieta przemknęła tuż obok.
Niosła wielki wiklinowy kosz, pełen pary buchającej z jej ust. Wyprostowałam
się i powoli ruszyłam do domu. Po drodze spotkałam dwóch weteranów wojennych.
Sprzedawali jakieś stare odznaki. Miałam przy sobie tylko kilka monet, pewnie
dlatego za mój datek nic nie otrzymałam.
Kilka minut później
nagle przypomniałam sobie słowa Pana Zasadowicza. Spośród fałdów spódnicy
wyszperałam telefon. Był! Rzeczywiście miałam jego numer! Wpisał się do
kontaktów tylko nazwiskiem. Kiedy to zrobił? Zachodziłam w głowę. Może to jego
przyjaciel? Pewnie nie zauważyłam, kiedy wyjął aparat. Trzeba przyznać, że miał
sprawne dłonie.
Co
Pana kręci, Panie Zasadowicz? - wystukałam
zgrabiałymi palcami. Chyba chciałam go sprowokować. Sprawić, żeby mnie odnalazł,
zaintrygować, wzbudzić w nim to samo, co czułam: tępy ból w dole brzucha.
Serce
- odpowiedział
po sekundzie telefon.
Ruszyłam dalej.
Dotarłam do domu. Pan Mąż już wrócił. Spał jak zabity. Położyłam się obok niego
i zasnęłam.
- Gdzie byłaś?
- Na spacerze. Wybacz,
chyba za dużo reńskiego wina.
- Nie będę robił ci
wyrzutów - stwierdził z miną kogoś, kto również przesadził z alkoholem.
W południe zjedliśmy
obiad. Jak zawsze, w każdą niedzielę pani Szmidt podała rostbef w formie
idealnie podobnych do siebie steków. Kryształowy żyrandol wiszący nad stołem
odbijał się w żurawinowym sosie. Szkło kieliszków brzęczało, jak mucha
uwięziona w okiennej niszy.
Popołudnie, czyli
herbata. I ciasteczka. Okrągłe, z grubym niemieckim cukrem, zbieranym w lecie
zaraz po gradowej burzy.
Kolacja. Nie pamiętam.
Tkwiłam w śnie. W
każdym półmisku widziałam śnieżnobiałe zęby Pana Zasadowicza, w liściach
szpinaku jego zgnito-zielone oczy, w karmelowych nitkach zdobiących deser
niesforną czuprynę, a w kandyzowanych wiśniach słodko wydęte wargi.
Moja wieczorna toaleta
pochłaniała równiutką godzinę. Dzisiaj ta godzina rozciągła się do dwóch. Z
lubością moczyłam się w wannie, później przyszedł czas na włosy. Znów tak
obficie natarłam je olejkami, że gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki,
poczułam jak się przykleja i powoli przesiąka niespieralnym tłuszczem. Pani
Szmidt na pewno będzie sarkać, pomyślałam, zamykając oczy.
Obudził mnie oddech.
Nie znałam go. Był inny, niż ten do którego przywykłam przez bez mała dwadzieścia
ostatnich lat. Otwarłam oczy i lekko uniosłam się na przedramionach. Na skraju
materaca, tuż przy moich stopach, siedział Pan Zasadowicz. Jego włosy lśniły
zimną poświatą. Pełnia, zauważyłam przez moment zerkając w stronę okna.
Odwróciłam wzrok w prawo.
Pan Mąż leżał nieruchomo. Wychodzi na to, że go kocham, uznałam w myślach, gdy
po chwili (z wyraźną ulgą) dostrzegłam, że żyje. Jego pierś unosiła się
niemrawo, a w gardle zamiast swojskiego chrapania panowała dziwna cisza.
- Przepraszam. - Pan
Zasadowicz pokazał mi kłąb waty. - Musiałem.
- Eter? - spytałam, nie
licząc na odpowiedź.
- Czy już mówiłem, że
jesteś piękna? - odpowiedział pytaniem.
- Teraz ja?
Nie spuszczałam oczu z
jego dłoni.
Mrugałam uparcie, bo
obraz coraz bardziej się zamazywał.
Nagle Pan Zasadowicz
schował biały kłębuszek do kieszeni marynarki i podniósł się z łóżka. Przeszedł
na drugą stronę łoża i bez większego wysiłku zrzucił Pana Męża na podłogę.
Chwycił go krzepko pod pachy i zerknął na mnie pytająco.
- Tam. - Wskazałam mu brodą
drzwi do niewielkiej garderoby, przylegającej do naszej małżeńskiej sypialni. -
Proszę go przykryć pledem. Łatwo się przeziębia.
Wrócił szybko, zdjął
marynarkę i rzucił ją na blat toaletki. Powoli rozpinał koszulę zaczynając od
mankietów. Inaczej niż Pan Mąż, który najpierw rozpinał guziczek przy
kołnierzu. Później buty, skarpetki, spodnie, bielizna. Wszystko piętrzyło się
teraz wśród moich szczotek i buteleczek z olejkami.
Pan Zasadowicz podszedł
i znów usiadł na brzegu łóżka, ale tym razem znacznie bliżej mojej głowy.
Nachylił się lekko i spytał równie lekko:
- Chcesz się kochać, pieprzyć,
a może mam cię wychędożyć?
- Muszę wybrać? -
Zagryzłam wargę.
- Nie musisz.
Odsunął kołdrę.
Spuściłam wzrok na
piersi. Falowały, niczym ocean przykryty białym całunem mgły. Po chwili
dostrzegłam dwie męskie dłonie. Były równie jasne i opalizujące, jak satyna
mojej nocnej koszuli.
Tkanina z trzaskiem
oznajmiła, że nie podoba się jej takie traktowanie.
- Co teraz? - spytałam.
Nikt mi nie
odpowiedział. Koszula pewnie się obraziła. Leżała bezwładnie, a jej zrolowane
brzegi powoli zamieniały się w klasyczne papiloty, choć w metrażu.
Pan Zasadowicz zbliżył
twarz do moich obnażonych piersi. Wysunął koniuszek języka i obrysował nim
każdą z brodawek. Ciężki oddech wyślizgiwał się spomiędzy jego twarzy a mojej
skóry. Zapach upajał. Pomyślałam, że tym oddechem mógłby mnie tak samo
zaczarować, jak eterem zmienił Pana Męża w cichego śpiocha.
Moje białe palce z
rozkoszą zabłądziły w rudych kosmykach. Bezwiednie rozsunęłam nogi. Pan
Zasadowicz wszedł we mnie leniwie. Oplotłam go, krzyżując stopy na
najładniejszym miejscu jego ciała. Dwa zachęcające wgłębienia nad pośladkami
zauważyłam zaraz, gdy zdjął spodnie. Płynęliśmy, otuleni sobą jak dwie kity:
jedna rdzawa i lisia, a druga jak ogon karej klaczy. Po moich policzkach
przebiegały wiśniowe wargi, łapczywie zlizując każdą najmniejszą kropelkę.
- Nie płacz, jestem
przy tobie, moje serce. Kocham cię... -
słodki głos sączył wyznania.
- Och... - jęknęłam, czując nadchodzące spełnienie.
Nagle przyspieszył.
Wyprostował ręce. Poduszka westchnęła pod naciskiem jego pięści. Pod prawą
zaplątał się kosmyk czarnych włosów. Zabolało. Syknęłam. Pan Zasadowicz natychmiast
pozwolił mu się wydostać. Zacisnął palce na moich dłoniach. Pierścionki
zazgrzytały o siebie.
Plask, plask, plask -
nasze podbrzusza wybijały rytm żwawych oklasków po udanej premierze w
Królewskim Teatrze .
- Jeszcze... -
stęknęłam głosem pragnienia.
- Już niedługo -
odpowiedział Pan Zasadowicz.
Przerwał. Wyślizgnął
się ze mnie i uklęknął. Przez środek torsu płynęła srebrna strużka potu.
Chciałam usiąść i ją zlizać. Byłam prawie pewna, że ta wątła nitka wilgoci
starczy mi w zupełności, aby ugasić pragnienie.
- Odwróć się.
Ułożyłam się, jak mi
polecił.
- Na czworaka - padła
kolejna komenda. - Głowa do tyłu!
Owinął dłoń moimi
włosami. Jęknęłam, bo trzymał je u samej nasady. Chyba mu się wyślizgiwały.
Kilka razy poprawiał chwyt, w końcu się udało. Zakleszczyły się na dobre.
- Uch - stęknęłam,
czując jak gwałtownie wypełnił mnie sobą.
Już wiedziałam, na czym
polega różnica między kochaniem, pieprzeniem a chędożeniem. Właśnie pierwszy
raz w życiu przeżywałam to ostatnie. Każdy ruch był mocniejszy. Tak mocno
odchyliłam głowę, że widziałam lustro wiszące nad kominkiem, naprzeciw łoża. Próbowałam
dociekać, czy w ten sposób da się rozpłatać na pół ciało kobiety.
- Masz świetny tyłek -
wychrypiał z uznaniem Pan Zasadowicz.
Żałowałam, że nie
posiada trzeciej ręki, bo tylko mój lewy pośladek miał ten niewątpliwy zaszczyt
bycia miażdżonym i srogo poklepywanym przez wielką męską dłoń. Każdy klaps
rozniecał jeszcze większy ogień, aż chciało się zerknąć, czy płomienie sięgają
kasetonów na suficie.
Orgazm prawie mnie
udusił.
Zaszlochałam, opadając
na poduszkę.
Pan Zasadowicz zaległ
tuż obok. Oddychał ciężko, a powietrze które wypuszczał z koniuszków swoich
płuc pachniało jeszcze słodziej, niż przedtem. Pewnie dlatego straciłam
przytomność. Ostatnią myślą, jaka osunęła się w głowie była cicha skarga, że
umrę bez niego i prośba, żeby nie łamał mi serca i został.
Otaczały mnie krzyki,
łomoty, odgłosy gorączkowego biegania, szmer rozmów, jęki i narzekania, szepty
mniej lub bardziej życzliwe, sarkanie, fałszywe wyrazy współczucia wypełniające
cały dom, ogród i wszystkie aparaty telefoniczne...
- Opróżnili sejf! -
Pani Szmidt zakryła twarz dłońmi. Nigdy mi się nie podobały. Wyglądały, jak
dłonie topielca. Bladozielone i galaretowate.
- Jak się pan czuje? -
Komisarz z troską poklepał po ramieniu Pana Męża.
- Jak mam się czuć, gdy
SERCE domu jest puste?! - warknął, z emfazą podkreślając słowo
"serce".
- Co teraz będzie z
Panią Mężową? - Pani Szmidt oglądała mnie jak kawał surowego rostbefu.
- Musi ją zbadać lekarz
- znów dał głos Komisarz. - Nie było śladów włamania. Przypuszczalnie w trakcie
sobotniego przyjęcia, ktoś ukradł klucz z płaszcza Pani Mężowej. Sprawca był
sam, znaleźliśmy odbicia stóp na śniegu.
- Niestety, żona padła
ofiarą brutalnego gwałtu, choć nie widzę żadnych śladów walki na ciele Pani
Mężowej. Pod paznokciami nie ma włosów i tkanek sprawcy. Przypuszczam, że
sprawca potraktował ją podobnie, jak pana, czyli najpierw uśpił. - Bardzo Ważny
Pan Doktor podrapał się po rozległej łysinie, zostawiając nań kilka czerwonych
kreseczek.
- Bydle - warknął w
odpowiedzi Pan Mąż.
- Zastanawia mnie,
dlaczego w łóżku nie znaleźliśmy ani śladu bytności sprawcy. Dwóch detektywów
przeczesało pościel i nic. Wyłącznie włosy Pani Mężowej i pańskie, czyli siwe -
powiedział Komisarz cztery dni później.
- Może sprawca był łysy? -
zasugerowałam przytomnie.
- Pani wybaczy, ale włosy
nie rosną wyłącznie na głowie - lubieżnie oblizał dwa luzytańskie ślimaki.
Żołądek podjechał mi do
gardła. Na końcu języka miałam poradę, żeby ssał niebieskie granulki marki
Bros. Dzięki nim wytępiłam w ogrodzie wszystkie te obrzydliwe stworzenia.
- A ślady papilarne?
- Brak.
- Peleryna?
- Jest własnością
jednej z dam, która bawiła się razem z państwem.
- Sprawdziliście
bilingi? Może to ktoś ze służby?
- Wszystko sprawdzone,
oprócz telefonu komórkowego Pani Mężowej. Był na kartę. Niestety złodziej go
zabrał.
- Przepraszam -
westchnęłam, patrząc na Pana Męża. Zawsze chciał mi kupić taki na abonament.
- Skąd złodziej mógł
znać szyfr? - Świńskie oczka Komisarza spoczęły na Panu Mężu.
- Z karteczki -
westchnął z żalem Pan Mąż.
Kokosowy olejek
skończył się przy kolejnej pełni. Podniosłam buteleczkę i pod światło księżyca
próbowałam dostrzec, czy w środku nie zostało choć parę kropelek. Wsadziłam weń
palec. Gdy go wyjęłam, na opuszce tkwiło kilka włosów. Połyskiwały rdzą,
przywodząc słodkie myśli i oblewając ciało nieznośnym ogniem.
Owinęłam się
szlafrokiem i poszłam do łazienki, żeby w świetle halogenów upewnić się co do
znaleziska. I jeszcze czegoś.
Buch...
Buch...
Buch...
Pan Mąż lubił
podróżować koleją. Nie znosił samochodów, mówił, że są jak metalowe trumny na
kołach.
Staliśmy na peronie. Ręce
pomachały żwawo i radośnie. Może zbyt radośnie, jak na moment pożegnania? Nie
było sensu się zastanawiać. Parowóz znikał w chmurach, kolejne wagony
przelatywały jak klatki filmu.
Popatrzyłam na nasze
dłonie połączone mocnym uściskiem. Większa nosiła skórkową rękawiczkę, a
mniejszą otulała zielona włóczka. Zielony to najlepszy kolor dla rudzielców.
Tak uważam.
Nagle ktoś wyskoczył z
ostatniego wagonu, wpadając na nas z impetem. W ostatnim momencie złapałam
równowagę.
- Przepraszam. -
Miedzianowłosy mężczyzna kucnął tuż obok mnie i przez chwilę wpatrywał się w
zgnito-zielone oczy. Takie same, jak jego.
- Och! - jęknęłam,
zakrywając usta, gdy zsunął lekko czapkę Adasia.
- Serce za serce -
oznajmił, podnosząc ku mnie swoją twarz...
Wszelkie prawa zastrzeżone. Materiał ten jest ograniczony prawami autorskimi oraz innymi prawami i nie może być kopiowany, publikowany i rozprowadzany w żadnej formie.