sobota, 18 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 3

Rozdział 3


Straciła poczucie czasu. Gdy się obudziła, nie miała pojęcia, która może być godzina, za to doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest u siebie w mieszkaniu na Bemowie. W pokoju panował mrok, jedynym źródłem światła była maleńka zielona lampka w rogu pomieszczenia, tuż pod sufitem. Choć słaba, wystarczyła, żeby móc dostrzec umeblowanie pokoju. Fabiana usiadła na łóżku, a chwilę później zasłony rozsunęły się z cichym szelestem jedwabiu sunącego po dywanie. Rolety powoli podjechały w górę i za moment pokój zalały słoneczne promienie.
Dopiero teraz mogła ocenić w pełni jego piękno i prostotę. Widziała, że ktoś kto projektował tę sypialnię, był artystą. Łóżko, a raczej szerokie łoże z czterema kolumnami i czymś w rodzaju baldachimu z cienkiej szyfonowej tkaniny, komoda, okrągły stolik oraz stojące przy nim dwa wygodne fotele z podłokietnikami, witryna z książkami – wszystkie meble wykonano z bardzo jasnego drewna i polakierowano tak naturalnie, żeby podkreślić dyskretnie odcinające się słoje.
Fabiana opuściła nogi na miękki, kremowy dywan i przez chwilę wpatrywała się tępo w długie włókienka uginające się pod najmniejszym naciskiem jej stóp. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. I co zrobić. Podniosła głowę. Do jej nosa doleciał delikatny zapach róż. Stały w kryształowym wazonie, a ich płatki o barwie kości słoniowej, kołysały się lekko poruszane powietrzem z klimatyzacji. Tuż obok wazonu leżała jej torebka, a na fotelu kożuszek i szal.
Odwróciła się, żeby zobaczyć co znajduje się naprzeciw okien zajmujących prawie całą ścianę. Zauważyła uchylone drzwi i od razu domyśliła się, że to łazienka. Wstała ostrożnie, pełna obawy, że przeżycia z ostatniej doby osłabiły ją zbyt mocno i zemdleje lub zasłabnie. Zarejestrowała, że łazienka w niczym nie ustępuje szykowi sypialni, ale to nie miało dla niej większego znaczenia. „Uwięzili mnie” – pomyślała, patrząc na swoje odbicie w lustrze.
Nadal na jej twarzy widniały ślady uderzenia, a siniak pod okiem zaczął zmieniać kolor z fioletowego na zielonkawy. Miała w torebce korektor, mogła to zamaskować, ale po co? „Jakie to ma znaczenie, jak wyglądam?” – westchnęła żałośnie w duszy. Obmyła twarz zimną wodą i wytarła do sucha miękkim ręcznikiem. Czuła się tak bardzo zmęczona, że nie miała siły, żeby wziąć prysznic. Przysiadła na krawędzi wielkiej, okrągłej wanny i powoli wędrowała spojrzeniem po wnętrzu. Ktoś przygotował kosmetyki, szczoteczkę do zębów, jakieś myjki, jeszcze zafoliowane, kilka ręczników, a nawet puszysty szlafrok.
„Uwięzili mnie. Porwali – powtórzyła w myślach. – Dlaczego właśnie ja?” – nie potrafiła uwierzyć, że to co się wydarzyło, to nie senny koszmar. Długi i rzeczywisty jak jawa. Nagle jej myśli poszybowały do Olecka, do mamy. W oczach zakręciły się łzy, gdy przypomniała sobie, jak bardzo się posprzeczały i jak dawno jej nie widziała. Minął ponad rok od ich kłótni. Poszło o wspólne mieszkanie z Tymkiem. Mama nie chciała się na to zgodzić, a przecież jej ukochana Fabianka miała wtedy prawie dwadzieścia lat. „Zadzwonię do niej, muszą mi pozwolić!” – postanowiła. Wyszła z łazienki, niestety jej nadzieje, że telefon odebrany od Anki przez Radika w jakiś magiczny sposób wrócił do torebki, prysły jak mydlana bańka. Za to zauważyła walizkę. Stała za fotelem.
Ze zdumieniem odkryła, że ta obca walizka wypełniona jest jej osobistymi rzeczami. Ciuchy, dwie pary butów, kosmetyki, nawet leki, które trzymała w małym pudełku w szafce nad umywalką – wszystko poukładane schludniej, niż sama by to zrobiła. Ale najbardziej ucieszył ją laptop. Uruchomiła go, licząc że skorzysta z internetu zanim ktoś zjawi się w sypialni. Sieć Wifi pokazała się prawie natychmiast, niestety dostęp zabezpieczono hasłem.
– Gówno, gówno, gówno! – powtórzyła, wkurzona niepowodzeniami nawiązania jakiegokolwiek kontaktu ze światem. – Jak mogłaś na to liczyć? Przecież nie po to cię porwano, żebyś mogła bez problemu serfować w sieci i gadać z koleżankami na skype – wymamrotała, ze złością zamykając klapę komputera.
Zerwała się z fotela i zaczęła krążyć po pokoju. Zajrzała do szafy zajmującej prawie całą ścianę naprzeciw łóżka, żeby stwierdzić, że jest zupełnie pusta, a potem sprawdziła zawartość łazienkowych szafek. Wróciła do pokoju i dopiero po dłuższym rekonesansie spostrzegła, że szklana ściana oddzielająca pomieszczenie od tarasu otwiera się przy pomocy pilota, którego znalazła w szufladzie małej szafeczki obok łóżka.
– Łał... – westchnęła z niekłamanym zachwytem.
Stała, wsparta o kamienną barierkę i toczyła wzrokiem po horyzoncie. Jeszcze w nocy domyśliła się, że wielki dom, do którego ją wprowadzono, usytuowany był nad brzegiem morza. Czuła wyraźnie morską bryzę, a cichy szum fal słyszalny przez krótki moment przejścia od samochodu do bramy wejściowej nie pozostawiał wątpliwości. Mimo to nie spodziewała się aż tak spektakularnego widoku.
Nigdy nie była we Francji, a o Lazurowym Wybrzeżu czytała w czasopismach o celebrytach, którzy często tu odpoczywali. Nie sądziła, że sama doświadczy piękna tego miejsca, a już w równie dramatycznych okolicznościach? To było tak nieprawdopodobne, że pokręciła głową. Przeszła do narożnika tarasu i spojrzała w prawą stronę. W oddali, na wysokiej skale, lśniły mury jakiegoś budynku. Fabiana zrobiła daszek z dłoni i wytężyła wzrok, żeby lepiej dostrzec, czy to kościół, czy może jakaś inna budowla.
– To oceanarium w Monako – dobiegło zza jej pleców po francusku.
Natychmiast odwróciła się, żeby stwierdzić, że delikatny, dziewczęcy głos należy do młodej kobiety, która właśnie do niej podeszła. Oszałamiała urodą, jej ciemne, prawie czarne oczy patrzyły na Fabianę z ciekawością właściwą komuś zupełnie niewinnemu, a twarz rozpromieniał uśmiech. Była niższa od Fabiany, która też nie grzeszyła wyjątkowo wysokim wzrostem. Ot, niecałe metr siedemdziesiąt. Za mało na modelkę, ale na fotomodelkę wystarczało.
– Alija – przedstawiła się i podała Fabianie prawą dłoń. – Będę twoją osobistą asystentką, pokojówką i kim tylko zechcesz, żebym była. Witamy w Cap Martin.
– Fabiana, w skrócie Fabi – odpowiedziała spontanicznie, pomyślawszy uprzednio, że ta śniada piękność, to jeden z jej przymusowych opiekunów. – Twoja więźniarka, niewolnica, a może ofiara? Co tylko zechcesz – dodała z przekąsem.
– Dla mnie jesteś moją Fabi – oświadczyła Alija, starając się zachować spokój. – Jeszcze raz, serdecznie witam na wybrzeżu. Pięknie tu, prawda? – zagadnęła. – A w maju? Zobaczysz sama, to miejsce zamienia się w prawdziwy raj.
– W maju? – wychrypiała Fabiana. – Mam tu zostać do maja – ni to stwierdziła, ni spytała. Przytknęła dłoń do ust, żeby powstrzymać szloch, który uparcie wdzierał się do gardła. Uświadomiła sobie, że od teraz jej życie jest w czyichś rękach, a ona nie posiada nawet cienia wiedzy, co ten ktoś z nim zrobi i w jakim celu ją tu sprowadził. – Chcę wrócić do Polski. To nie jest mój raj, to moje więzienie. – Spojrzała na połyskujący bezkres morza roztaczający się przed nią, z linią horyzontu niknącą gdzieś w oddali.
– Będzie dobrze – powiedziała po chwili Alija. Chciała podejść bliżej i może nawet objąć i przytulić dla otuchy tę piękną, kruchą i bladolicą Polkę, ale wiedziała, że nie uszłoby jej to na sucho. Oko kamery dyskretnie śledziło każdy ich ruch i rejestrowało każde słowo, które padło między nimi. – Przywiozłam śniadanie. Powinnaś coś zjeść, a potem odświeżyć się po podróży. Jeśli potrzebujesz nowych ubrań, powiedz co konkretnie, a ja spróbuję jeszcze dzisiaj je dostarczyć.
– Nie jestem głodna – oznajmiła Fabiana, gdy ujrzała co przygotowała dla niej Alija. Wazon z różami, laptop i torebka – wszystko leżało na komodzie, bo na blacie stały niezliczone półmiski z przekąskami, koszyk pełen pieczywa, dzbanek i mały samowar. – Dziękuję, niepotrzebnie się starałaś – powiedziała, czując jak w przełyku rośnie jej wielka gula.
To działo się jak w baśni o Jasiu i Małgosi, ktoś zamierzał dbać o nią, karmić i dostarczać jej wszystkiego, co tylko zapragnie. Ale nie ma nic za darmo. Wiedziała, że zapłaci za tę troskę. Nie znała tylko formy tej zapłaty i nawet nie chciała o niej myśleć. Z każdą chwilą coraz boleśniej docierało do niej, że jej życie będzie przypominało wegetację zwierzątka hodowanego dla ładnego futerka lub smacznego mięsa.
– Zjedz cokolwiek, choć małą tartinkę. – W głosie Aliji zabrzmiała gorąca prośba. – Zrobiłam kawę i świeży czaj. W dzbanuszku jest mleko. – Pokazała. – Nie wiem, co lubisz pić do śniadania. Może kakao? Musisz mi powiedzieć – mówiła łagodnie, jak do dziecka.
– Zjem, a potem wy zjecie mnie – odparła Fabiana, siadając na brzegu łóżka.
– Co ty mówisz? – Alija nie wytrzymała. Przysiadła tuż obok i ujęła jej dłoń. – Nikt cię tu nie zje.
– Zje, czy nie zje... – parsknęła gorzko Fabi. – To była przenośnia. Nie rozumiesz? – Podniosła szkliste spojrzenie na Aliję. – Przecież nie jestem tu z własnej woli. Nie wiem, po co mnie porwano i kto to zrobił, więc jak mam się dobrze czuć? Mieć apetyt? A może pobiec na plażę i zatańczyć ze szczęścia, że trafiłam do raju? – żachnęła się. – Proszę, zabierz to wszystko i zostaw mnie samą.
– Wyjdę, ale jedzenia nie zabiorę. Chan by mnie... – zamilkła nagle. – Zostawiam ci śniadanie. Czaj tak szybko nie stygnie, więc gdybyś się namyśliła...
– Idź już – przerwała Fabiana i wysunęła dłoń spomiędzy palców Aliji.
– Dobrze.
Minęły trzy dni. Pierwszy ciągnął się niczym senny koszmar. Fabiana obudziła się, mając wrażenie, że sufit leży na jej piersiach i nie pozwala oddychać, odbiera siły. Nazajutrz postanowiła, że musi jakoś oznaczać czas, żeby nie zwariować, nie zatracić się zupełnie. Znalazła w torebce długopis, a jedną z książek wykorzystała jako prowizoryczny kalendarzyk. Narysowała tabelkę, opisała dni tygodnia i miesiąca, i już: znów nie miała nic do zrobienia. Poddała się, jeśli mowa o jedzeniu. Wprawdzie dopiero drugiego dnia i późnym wieczorem, ale jednak.
Musiała przyznać, że Alija wychodzi z siebie, żeby przychylić jej nieba. Zapełniła szafę stosem markowych ciuchów, głównie zwiewnymi sukienkami, pastelowymi sweterkami i mnóstwem innych fatałaszków i dodatków, większość w landrynkowym stylu. Akurat to jej nie wyszło, bo Fabiana nigdy nie gustowała w takich rzeczach, na szczęście kilka ubrań przypominało te, które nosiła w Warszawie, więc z nudów poukładała je razem ze swoimi na dwóch półkach, a pozostałe wisiały na wieszakach, smutne i niedocenione w swojej cukierkowej słodyczy. Fabiana przekazała Aliji, że nie potrzebuje tylu ciuchów i żeby je zabrała, ale ta odmówiła. Wyposażenie pokoju wzbogaciło się o telewizor, a ona sama zabawiała swoją podopieczną niezobowiązującymi pogawędkami o modzie, życiu w Cap Martin, pogodzie i towarzyskich skandalikach, które czasami tu się zdarzały.
Fabiana próbowała cokolwiek wysondować, oczywiście interesowały ją głównie: cel jej pobytu i osoba, która za tym stała, lecz Alija zgrabnie zmieniała temat lub ignorowała te pytania. Podobnie jak prośby o zwrot telefonu komórkowego i dostęp do sieci Wifi.
– Dzisiaj wieczorem odwiedzi cię Karim – oznajmiła trzeciego dnia, zaraz po lunchu.
– Karim – powtórzyła po niej Fabiana. Patrzyła, jak Alija zgrabnie i szybko zbiera puste naczynia i układa je na małym wózku kelnerskim.
– Tak. To nasz Chan. Właściciel tego domu i mój pracodawca – wyjaśniła pozornie beznamiętnie Alija.
– Rozumiem. – Fabiana pokiwała głową. – Czas zacząć odcinać kupony. Koniec tuczenia Jasia i Małgosi.
– Słucham? – Alija uniosła kruczoczarne brwi, do złudzenia przypominające połyskiem skrzydła jaskółki.
– Nie znasz tej baśni, więc ci opowiem. Jest krótka.
– Karim nie zrobiłby krzywdy żadnej kobiecie i dziecku – uprzedziła od razu Alija, jakby wyczuła piątym zmysłem puentę tej historii.
– Nie wiem jaki jest Karim. I chyba nie mam ochoty go widzieć.
– Nie musisz mieć – oznajmiła Alija.
Tym razem nie została, żeby jak co popołudnie pogawędzić z Fabianą i wypić czarkę słodkiego jak ulepek czaju. Zostawiła ją samą, wpadła tylko na moment koło szóstej, żeby przekazać, że Karim zmienił plan i zaprasza do jadalni na powitalną kolację o ósmej, i że po nią przyjdzie kwadrans przed spotkaniem.
– Pocałuj się w dupę – powiedziała do siebie Fabiana, gdy zamknęły się drzwi za Aliją. – Nigdzie nie idę. Sama sobie zjedz kolację z Karimem.
To samo przekazała jej dwie godziny potem. I choć Alija prosiła, a nawet uciekła się do szantażu, mówiąc: „Twój opór sprawi, że będę mieć kłopoty”, jej starania spełzły na niczym. Fabiana wzięła prysznic, założyła najbrzydszy dres, jaki znalazła w przepastnej szafie, czyli coś w paskudnym kolorze khaki, na dodatek upstrzone złotymi ćwiekami i walnęła się na łóżko z książką. Oczywiście nie zapamiętałą nawet jednego zdania. Leżała, nasłuchując dźwięków dobiegających jedynie zza okna, bo szczelne, grube drzwi nie przepuszczały niczego z wnętrza domostwa. W końcu książka wypadła jej z rąk, a poczerwieniałe od łez oczy skryły się litościwie pod powiekami.

***
Ciszę poranka przeciął ostry jak nóż, głos: „Natychmiast wracaj do kuchni i żebym cię nie widział przez najbliższe dwie godziny”. Dudnił w całym domu, odbijał od ścian i wprawiał w drżenie szybki, mijanych przez Karima szklanych witrynek z ustawioną w idealnie równych rządkach, rosyjską porcelaną.
To Aliji się dostało. Próbowała uprosić pana, żeby to ona mogła obudzić Fabianę, podać jej śniadanie i wtedy ponowić jego zaproszenie, ale źle trafiła. Zeszłego dnia Karim był zmęczony, więc z wyrozumiałością przyjął odmowę swojego gościa. Niestety rankiem myślał o tej sytuacji zgoła inaczej. Całe życie hołdował kazachskiej tradycji bycia gościnnym za wszelką cenę i bez względu na zachowanie gości, lecz tym razem te zasady się nie sprawdziły. Bez pardonu wszedł do sypialni Fabiany i głośno zatrzasnął za sobą drzwi. Z niekłamanym rozbawieniem obserwował, jak bardzo się wystraszyła jego nagłym przybyciem. Siadła na łóżku, zakrywając się kołdrą niemalże po uszy, a jej wytrzeszczone ze strachu oczy, zdawały się ledwie tkwić w oczodołach. Nawet zaśmiał się krótko, choć przypominało to bardziej chrapliwe szczeknięcie starego psa niż śmiech. Przygotował się na jej widok, mimo to wzruszenie ścisnęło mu gardło, bo przecież była taka podobna...
Czujniki ruchu już zadziałały. Pokój wypełniła fala oślepiającego światła, mimo że zegar wskazywał dopiero szóstą rano. Trudno, Karim nigdy nie lubił późno wstawać, a skoro jego gość odmówił zjedzenia wspólnej kolacji, może wspólne śniadanie dojdzie do skutku.
– Dzień dobry – powiedział, siadając na fotelu. Rozparł się wygodnie i spojrzał na nią.
Ona też go obserwowała. Musiała przyznać, że z ogromnym zaciekawieniem. Spodziewała się kogoś w typie urody Aliji, zwłaszcza gdy ta zdradziła parę pobieżnych informacji co do pochodzenia Karima, Radika, i swojego. Fabi wiedziała, że oni wszyscy wywodzą się z południowego Kazachstanu, a to oznacza śniadą oliwkową cerę, czarne włosy, takież oczy i ich oprawę. Alija powiedziała, że jej pan liczy sobie trzydzieści lat, od zawsze był wielkim mężczyzną, ma niecałe dwa metry wzrostu i jest potężnie zbudowany, ale to stanowiło tylko część porażającej fizjonomii Karima. Fabiana nie myślała zbyt wiele o wyglądzie właściciela tego domu, sądziła, że żyjąc w jednym z najbardziej wysoko cywilizowanych krajów Europy, mieszkając wśród bardzo bogatych ludzi, elity towarzyskiej i finansowej, będzie starał się upodobnić do nich. Jakże się myliła...
Karim zawsze występował w swoim stałym zestawie, czyli wojskowych butach, czarnych spodniach i takiej koszulce, opinającej ciasno jego muskulaturę. Nie inaczej było dzisiejszego poranka. Potarł kanciastą szczękę, żałując, że musiał zgolić brodę. Lubił ją nosić, otaczała czarnym gąszczem jego wydatne usta i doskonale kontrastowała z lśniącą jak lustro czaszką. Od jej szczytu, przez czoło, aż do linii podbródka po lewej stronie twarzy biegła pogrubiała, teraz już nieco jaśniejsza niż kiedyś, czerwonawa szrama. Ale nie to wprawiło Fabianę w największy szok.
– Dzień dobry – wybąkała, nie mogąc oderwać oczu od czarnej przepaski na prawym oku Karima. „Jednooki troglodyta” – ochrzciła go w duchu.
– Niedobry, gdy gość odmawia gospodarzowi wspólnej biesiady. Wczoraj dużo straciłaś – oznajmił nieco mniej tubalnym głosem niż przed chwilą. – Nie ma większego przysmaku niż pieczona barania głowa. Przeznaczyłem dla ciebie prawe oko, lecz nie dopisałaś, więc zjadłem oba.
– Przepraszam, źle się czułam – odpowiedziała po namyśle. Nie potrafiła wyczuć, czy Karim próbuje z niej żartować, mówiąc o głowie nieszczęsnego barana, czy naprawdę to jakiś ich kaukaski przysmak.
– A teraz?
– Teraz?
– Jak się czujesz? – powiedział niecierpliwie.
– Dobrze. Dziękuję – dodała naprędce, żeby go ułagodzić.
– Doskonale. Wobec tego zapraszam na śniadanie. Za dwie godziny, w moim gabinecie. Alija cię zaprowadzi – oznajmił, jakby zamierzał zaraz wstać i wyjść, ale siedział bez ruchu i świdrował ją wzrokiem.
– A co, jeśli odmówię? – powiedziała, z trudem panując nad drżeniem głosu.
– Zjem sam – odparł.
Zapadło milczenie. W głowie Fabiany tłoczyły się myśli, niezadane pytania rozpychały czaszkę, lecz strach nie pozwalał ich wyartykułować. Ta beznamiętna obserwacja, której doświadczała ze strony Karima i cisza panująca w pokoju były tak nieznośne, że w końcu wybąkała, że przyjdzie na śniadanie. Dopiero wtedy Karim podniósł się z fotela i wyszedł, nie mówiąc ani słowa.
Opadła na łóżko, ledwie zamknął za sobą drzwi. Próbowała się uspokoić, ale napięte jak postronki nerwy nie wytrzymały. Gdy pięć minut przed ósmą do sypialni przyszła Alija, zastała swoją podopieczną na tarasie. Postarała się wyglądać elegancko i schludnie. Założyła błękitny sweterek, który podkreślał miedziano-złocisty blask jej włosów, a dopasowane czarne spodnie opinały się na zgrabnych pośladkach. Mimo to, spuchnięte powieki Fabiany nie pozostawiały złudzeń, jak spędziła dwie godziny od wyjścia Karima.
– Chodźmy – powiedziała Alija.
– Chodźmy.
Szybko dotarły do gabinetu Karima. Alija próbowała w trakcie schodzenia na parter zainteresować podopieczną architektonicznymi detalami wielkiej, dosyć wiekowej i przepięknej rezydencji, którą Karim kupił kilka lat wcześniej i odrestaurował, wydając na ten cel ogromną sumę, ale Fabianie nie w głowie było podziwiać gięte poręcze schodów czy imponujące żyrandole z kryształowego szkła. Chciała jak najszybciej odbębnić tę farsę, czyli pozornie dobrowolny udział we wspólnym śniadaniu z gospodarzem.
Niemal dwugodzinny płacz nieco ją rozładował, ale nie do końca. Usiadła przy niewielkim okrągłym stole, a gdy Alija wyszła, hardo podniosła brodę. Karima jeszcze nie było w gabinecie, więc mogła spokojnie się rozejrzeć. Bynajmniej nie w celu podziwiana pomieszczenia, a raczej pod kątem ewentualnej ucieczki. Ten pokój wyraźnie należał do mężczyzny i świadczyły o tym nie tylko boazeria z prawie czarnego drewna, wielkie i masywne biurko, czy brak jakichś bibelotów. Najlepszą wskazówką były oszklone gabloty z niezliczoną ilością białej broni oraz skóry i inne zwierzęce trofea, otaczające Fabianę i wywołujące u niej obrzydzenie. Nie znosiła takich „pamiątek”. Kojarzyły się jej wyłącznie ze śmiercią niewinnych i częstokroć zupełnie bezbronnych stworzeń.
Spuściła wzrok na zastawiony po brzegi stół, myśląc, że z pewnością niczego nie przełknie ze smakiem w takim miejscu. Na szczęście wszystko wyglądało w miarę zwyczajnie, wśród licznych półmisków nie zauważyła żadnego z zawartością przypominającą głowę barana czy innego zwierzęcia.
– Jesteś! – Głos Karima przeszył ciszę. Podszedł energicznie do niej i lekko skłonił głowę. – Witaj. Jestem Karim Kasymow, gospodarz i właściciel tego domu. Przepraszam, że nie przedstawiłem się wcześniej. – Stał, czekając na jakikolwiek ruch z jej strony.
– Fabiana Czekaj, uprowadzona siłą i przetrzymywana wbrew jej woli w tym domu – odpowiedziała, nie obdarzając go nawet jednym krótkim spojrzeniem, a co dopiero mówić o podaniu ręki.  
W końcu usiadł naprzeciw niej, myśląc, że będzie musiał złamać ten opór, którego błyski zauważył na dnie jej seledynowych oczu.
– Czemu nic nie jesz? – zapytał po kilku minutach. On sam zdążył już pochłonąć pięć croissantów, kilka sadzonych jaj z bekonem oraz miseczkę sałatki z ryżu i duszonej jagnięciny. Oczywiście wypijając na koniec niezliczoną ilość czarek z czajem i mlekiem.
– Nie mam apetytu – oznajmiła, odrywając wzrok od pustego talerza, stojącego przed nią.
– Nie masz apetytu? – Uniósł gęstą, szeroką brew. Jego twarz na krótki moment okrasił grymas uśmiechu. – Tak ci tu źle?
– A tobie byłoby dobrze, gdyby ktoś cię porwał i zamknął na cztery spusty w złotej klatce? – wypaliła z gniewem. – Nie wiem dlaczego to zrobiłeś i co mnie czeka. Nie wiem, co dzieje się z Tymonem, moim chłopakiem – dodała, chociaż była pewna, że Karim świetnie zna sytuację. – Kim jestem? Kim mam być dla ciebie? Lub raczej „czym”? – zapytała przez coraz mocniej ściśnięte gardło. – Nie krępuj się, po prostu powiedz, co planujesz. Chyba, że trzymanie mnie w niepewności to jakaś kara, ale za co? Co ci zrobiłam? Co zrobił Tymon? Gdzie on teraz jest? – wykrztusiła z siebie ostatnie pytanie i zamilkła, czując, że jeszcze jedno słowo i wybuchnie płaczem, a tak bardzo nie chciała okazać przy nim słabości.
Karim nałożył na swój talerz łyżkę złocistego miodu, sięgnął po kolejnego croissanta, zanurzył go w miodzie i ze spokojem zaczął przeżuwać. Przełknął ostatni kęs, otarł usta serwetką i rozparł się wygodnie na krześle.
– Możesz wychodzić z pokoju, mój dom stoi przed tobą otworem, włącznie z tym gabinetem. Podobnie ogród, cała posesja, również z moją prywatną plażą. Wyjątek stanowi jurta, ale poza nią możesz chodzić wszędzie. Nikt cię nie ogranicza, sama zdecydowałaś, żeby siedzieć w sypialni i nie wychylać z niej nosa.
– Ach tak? – odparła zaskoczona jego słowami.
Nagle uświadomiła sobie, że w drzwiach na pewno nie zauważyła żadnego zamka, a ona nigdy nie spytała Aliji, czy może wyjść z sypialni. Często spędzała długie godziny na tarasie, i jeśli można było w ogóle mówić o jakimkolwiek komforcie, właśnie tam czuła się najlepiej. Od początku jej pobytu we Francji było ciepło i słonecznie. Termometr wskazywał dwadzieścia stopni, a słońce przygrzewało znacznie mocniej, niż w Warszawie o tej porze. Odnosiła wrażenie, że jest środek maja, a nie początek kwietnia, wyjątkowo kapryśnego miesiąca w polskim klimacie.
– Masz pełną swobodę w poruszaniu się na terenie całej posesji – powtórzył Karim, rozbawiony jej miną.
– Zbytek łaski – fuknęła, poirytowana swoim gapiostwem. Już dawno mogła rozeznać się jak wygląda CAŁE jej więzienie, a nie tkwić w sypialni niczym w izolatce. – Więc po co tu jestem? Liczysz, że zapadnę na syndrom sztokholmski? – wycedziła. – Próżne nadzieje.
– A co to takiego? – Przekrzywił głowę. – Ten syndrom.
– Serio?! Nie wiesz? – Wywróciła oczami. – Poszukaj w google.
– Jesteś bezczelna – powiedział, wywołując u niej gęsią skórkę. – Nie lubię tego. Zwłaszcza u kobiet.
– Wypuść mnie, nie będziesz musiał tego znosić – odparła, choć nieco mniej ironicznym tonem.
– Kiedyś odzyskasz wolność, a na razie musisz przywyknąć do częściowo ograniczonej swobody. I jeszcze jedno, gdy cię zapraszam na kolację czy śniadanie, masz się stawiać i dotrzymywać mi towarzystwa – odpowiedział, siląc się na spokój.
– Kup sobie psa do towarzystwa – palnęła. Nie odpowiedział. Skrzywił się nieznacznie, a opuszki palców jego dłoni przebiegły raz czy dwa po blacie stołu. – Co z moim telefonem? Po co wzięliście tutaj mojego laptopa, skoro nie mogę połączyć się z netem? A gdzie odpowiedź na wszystkie moje poprzednie pytania?
– Kiedyś je poznasz. Jesteś moją... – zatrzymał się na moment, szukając w myślach odpowiedniego sformułowania – polisą ubezpieczeniową. Tak, to chyba najwłaściwsze określenie. Bez obaw, włos ci tu z głowy nie spadnie, ale bezwzględnie oczekuję współpracy i subordynacji. Nie próbuj uciekać, nie buntuj się i słuchaj poleceń, zarówno moich jak i innych osób, które tu mieszkają i pracują.
– Polisą? – powtórzyła po nim, oburzona. – Jaką polisą?! Jestem człowiekiem! A co z Tymonem? On też jest polisą?
– Jeśli mowa o tym młodzieńcu... – zaśmiał się cicho Karim. – To zwykły idiota, nie żadna polisa, ale masz nieco racji. Jego zdrowie i życie zależy od twojego posłuszeństwa. Będziesz grzeczna, twój przyjaciel nie ucierpi. Nie musisz się martwić o niego, a przynajmniej nie powinnaś. To łotr i nieudacznik, i chociaż tego nie rozumiem, szanuję twoje uczucia wobec niego.
– Przetrzymujecie go gdzieś – powiedziała, licząc że Karim to potwierdzi.
– Mamy na niego oko – odparł.
– Muszę skorzystać z telefonu: zadzwonić do mamy, na uczelnię, do mojego fotografa, do rodziców dziewczynki, której udzielam korepetycji z angielskiego – zaczęła wymieniać, ale Karim uciszył ją gestem dłoni.
– Sprawdziłaś pocztę w laptopie?
– Nie.
– To sprawdź, a skoro chcesz mieć telefon, zgoda, zaraz po śniadaniu polecę Radikowi, żeby ci go przyniósł.
– Cudownie. Jesteś bardzo wspaniałomyślny. Dobry pan, a mógł zabić... – prychnęła.
– Słucham? – Przymrużył powiekę.
– Mój telefon jest na kartę, a tu raczej brakuje mi możliwości, żeby ją doładować. – Wydęła usta, bo zgoda Karima była tak samo pozorna, jak jej wolność w tym miejscu. 
– Dostaniesz inny aparat, z którego będziesz mogła zadzwonić do matki. Czy to cię satysfakcjonuje?
– A jeśli wszystko jej opowiem?
– Cóż za nagły przypływ miłości? Nie rozmawiałaś z matką ponad rok, więc?
– Jezu... – jęknęła Fabiana. Przepełniała ją taka złość, że gdyby mogła, skoczyłaby do Karima i wydrapała mu to jedno oko, którym ją świdrował.
– Jesteś mądrą dziewczyną – odpowiedział po chwili. – Ufam, że nie nadużyjesz mojej dobroci i szacunku, z jakim cię tu traktujemy. Nigdy nie podniosłem ręki na kobietę i na dziecko i nie chciałbym, żeby to się zmieniło. A teraz posłuchaj mnie i zjedz śniadanie – polecił.
– Jak dobrze zrozumiałam, nie mogę zdradzić mamie miejsca mojego pobytu?
– Dobrze zrozumiałaś. Uwierz, to nie tylko kwestia bezpieczeństwa Tymona czy mojego, ale głównie twojego.
– Coś mi groziło w Polsce?
– Nie coś, a ktoś.
– Czy to ma związek z wizytą tej kobiety? Dżamili?
– To nie powinno cię interesować. Najważniejsze, że jesteś tu ze mną. Bezpieczna – podkreślił. – W tym domu każdy gość może czuć się bezpieczny, nawet mój wróg.
– Ostatnie pytanie, jak długo tu będę? – Odważnie popatrzyła na Karima.
– Nie wiem, miesiąc, rok, a równie dobrze możesz zostać tu na zawsze – odpowiedział i znacząco spojrzał na nią, a potem na jej pusty talerz. – Żeby przetrwać, trzeba jeść. A może masz ochotę na coś, co my, Kazachowie, bardzo lubimy? Spróbuj lawaszy. – Wskazał brodą na placki, przypominające nieco swoim kształtem naleśniki. – Albo samsy, też smaczne i bardzo pożywne. W środku jest mięso – uprzedził, podnosząc półmisek z trójkątnymi ciastkami.
– Poproszę – odparła Fabiana. Było jej wszystko jedno, co zje. Robiła to wyłącznie z przymusu i chęci jak najszybszego powrotu do pokoju.

„Nienawidzę cię – pomyślała, zagryzając pierożek i patrząc na Karima. – Nienawidzę”.

czwartek, 16 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 2



Rozdział 2


Nie miała siły, żeby wstać. Dziękowała Bogu, że jest czwartek, jedyny dzień w środku tygodnia, w którym nie musi nigdzie wychodzić. W końcu powoli podniosła powieki. Zalała ją fala ulgi, gdy zauważyła, że jest sama. Usiadła na łóżku i przez chwilę nasłuchiwała, czy Tymon jest w domu. Cisza dzwoniła w uszach, ale prócz niej Fabiana ciągle słyszała te okrutne słowa, które padły zaledwie kilka godzin temu. Otarła łzę toczącą się po policzku. „Co mam teraz zrobić?” – zadała sobie pytanie.
Z trudem dowlokła się do łazienki. Wszystko ją bolało. Wprawdzie Tymon uderzył ją tylko w twarz, ale przecież broniła się przed gwałtem. Teraz jej mięśnie drżały, nie nawykłe do takiego wysiłku, a całe ciało opanował ćmiący ból i słabość. Bała się zobaczyć w lustrze jakich spustoszeń dokonała ciężka dłoń Tymona. Na szczęście nie było tak tragicznie, jak się spodziewała. Opuchlizna powieki prawie całkiem zniknęła, siniec mogła zamaskować podkładem, a na wargę przykleić mały plasterek i wytłumaczyć, że to opryszczka.
Niestety na ziejącą z oczu pustkę i wielką ranę w sercu nie wynaleziono żadnego opatrunku. Fabiana zdawała sobie sprawę, że to już koniec. Kochała Tymka ponad wszystko, ale jak mogła zapomnieć o tym, co zrobił? Siedząc w kuchni i patrząc tępo na kubek ze stygnącą kawą, myślała że chyba pierwszy raz w życiu nie wie, co ma zrobić. Nigdy nie czuła tak wszechogarniającej bezradności. I żalu do losu.
Nagle ciszę poranka zakłócił szczęk zamka do drzwi. Natychmiast ją zmroziło. Strach i co dziwne, wstyd, bo to wyłącznie Tymon powinien był się wstydzić, opanowały całe jej jestestwo. Strwożona popatrzyła w stronę korytarza. Chwile później w drzwiach kuchni pojawił się sprawca jej cierpień. Gardło wypełniła gula, gdy rzuciła nań wzrokiem; dłonie pokryły się mgiełką wilgoci, a wzdłuż kręgosłupa spłynęła kropla zimnego potu.
– Fabi... – wystękał Tymon. Podszedł do niej niepewnym krokiem i przyklęknął. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – wyszeptał, patrząc z przerażeniem na bladą, lśniącą wilgocią łez, twarz Fabiany.
– Nie chcę, żebyś mnie przepraszał. To już koniec, Tymek – wykrztusiła.
– Zrobię wszystko, co chcesz, tylko...
– Wyprowadź się jeszcze dzisiaj, zaraz – przerwała mu. Nie chciała na niego patrzeć, na tę znajomą, kiedyś tak ukochaną twarz, na jego gęste, ciemnobrązowe włosy, które uwielbiała przeczesywać palcami, na policzki pokryte dwudniowym zarostem, tyle razy obcałowane przez nią, a teraz zapadnięte niczym powłoka balonu, z którego powoli uchodzi powietrze. – Słyszałeś? Wyprowadź się stąd.
– Wyrzucasz mnie? – zapytał, nie mogąc uwierzyć, że nie da mu szansy, a przecież każdy na nią zasługuje, zwłaszcza gdy zdarzyło mu się zrobić coś złego tylko jeden, jedyny raz.
– Nie wyrzucam. Sam stąd odejdziesz – odpowiedziała, strącając z kolana jego dłoń, bo przed momentem bezwiednie ją tam położył. Wstała, żeby wylać kawę do zlewu. Nie musiała jej pić, jej serce i tak waliło jak oszalałe.
– W porządku – dobiegło zza jej pleców. – To twoje mieszkanie.
Miała odruchowo zaprzeczyć, powiedzieć jak zawsze: „Moja umowa, lecz mieszkanie nasze wspólne”, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Musiała przyznać, że nawet w tak koszmarnej chwili była w stanie poczuć coś pozytywnego: ulgę i radość. Ucieszyła się. Tak. Naprawdę się ucieszyła, że Tymon ustąpił, choć ciężko w takiej sytuacji, w jakiej się znalazła, odczuwać jakąkolwiek radość. Odetchnęła, że nie musi z nim walczyć, że przyjął do wiadomości jej wolę i co najważniejsze, nie błagał o wybaczenie, nie tłumaczył się i nie obiecywał poprawy. Niemalże beznamiętnie patrzyła jak pakuje dwie wielkie sportowe torby, a gdy skończył, przyniosła mu te pięć stów, które dotychczas leżały na podłodze, tam gdzie wczoraj je rzucił.
– Weź, to przecież twoja kasa – uzasadniła, gdy nie chciał ich przyjąć.
– Nie. Potraktuj to jako częściowy zwrot tego, co wybrałem z naszego... z twojego konta – poprawił się szybko.
– Gdzie jedziesz? – zapytała, stojąc przy drzwiach i patrząc, jak Tymon sznuruje buty.
– Nie wiem – odparł, nie podnosząc wzroku.
– Zadzwonisz?
– Nie wiem – powtórzył.
Przekręciła klucze w obu zamkach i wróciła do łóżka. Najchętniej nie wyszłaby z niego przez najbliższe sto lat, ale oprócz Tymona w jej życiu były przecież przyjaciółki. Julita nie należała do grona osób, które łatwo odpuszczają i gdy Fabiana nie odpowiadała na telefony i nie pojawiła się w piątek na zajęciach, po prostu do niej przyjechała. Stała pół godziny i waliła uparcie w drzwi. Poskutkowała dopiero głośno wykrzyczana groźba Julity, że zaraz dzwoni na policję i straż, żeby wyważyli drzwi.
– Już więcej nie chcę o tym mówić – powiedziała Fabiana, po krótkiej, najbardziej lakonicznej jak się dało, relacji o tym, co zdarzyło się w nocy ze środy na czwartek.
– Boże, Fabunia... – jęknęła Julita i znów mocno przytuliła przyjaciółkę. – Nie chcesz, nie mów. Ani jednym słówkiem już do tego nie wrócimy – obiecała. – A może mam zostać z tobą przez jakiś czas? – zaproponowała, myśląc, że takie wsparcie będzie dobre.
– Nie. Dzięki, ale nie – odparła Fabiana.
– Okej, ale... Jutro wybieramy się z Zuzką i Agnieszką do Multipubu, a ty idziesz z nami.
– Nigdzie nie idę.
– Daj spokój! Żyjesz jak mniszka, tylko uczelnia i praca, praca i uczelnia. Tak nie można. – Zerknęła na nią ze współczuciem.
– Kiedyś tak żyłam. Do dzisiaj. Od teraz wszystko się zmieni – oświadczyła z mocą Fabiana.
Było jej wstyd, że tak rzadko wychodziła gdzieś z przyjaciółkami. Powodem był Tymon i jego maniakalna zazdrość. Pozwalał jej na pracę u Alka tylko dlatego, że przynosiła do domu niezłą kasę. Mimo to bacznie sprawdzał jakie robili zdjęcia, a gdy trafiały się takie w samej bieliźnie, kręcił nosem. Nie pomagały tłumaczenia, że te zdjęcia to pewna forma sprzedaży marzeń, kupowanych później przez kobiety razem z tą piękną bielizną. Tymon powtarzał, że byłoby najlepiej, gdyby Fabiana skupiła się wyłącznie na udzielaniu korepetycji. Naturalnie dzieciom i to tym najmłodszym.
– Zobaczysz, wszystko się zmieni – powtórzyła.
– Oby tak było. To co, idziemy do pubu?
– Do pubu nie. Błagam, nie mam siły na takie rozrywki – jęknęła Fabiana.
– Wobec tego ja tu zostaję – oznajmiła Julita tonem nie znoszącym sprzeciwu. – A teraz zrobię ci coś na śniadanie.
Fabiana znała doskonale charakter, a raczej charakterek Julity, również dlatego, że obie miały trochę podobnych cech, były uparte i silne. Nadszedł wieczór, a Julita w najlepsze gospodarzyła w mieszkaniu przyjaciółki.
– Zgoda. Niech ci będzie – poddała się Fabiana. Wolała przemęczyć się kilka godzin w towarzystwie koleżanek, niż mieć na karku Julitę. – Ale nie idę do żadnego Multipubu, bo naprawdę nie mam nastroju do takich miejsc. Możemy pojechać do Janek, iść na jakiś film.
– Może być.
– I nikomu ani słowa o Tymku.
– Nikomu ani słowa – obiecała Julita, dla powagi pokazując dwa złożone palce. – Jeszcze jedno, uważam... – chciała powiedzieć, że Fabiana popełniła błąd, rezygnując ze zgłoszenia gwałtu na policji, ale zmęczone spojrzenie bladozielonych oczu nie pozwoliło jej skończyć. Nie znosiła Tymona, już dawno go uznała, całkiem słusznie i obiektywnie, za „pieprzonego dyktatora”, który kontrolował Fabianę i koncertowo nią manipulował. Szlag ją trafiał, gdy widziała przyjaciółkę, która tańczyła jak on jej zagrał. „No way, laska – myślała wtedy – nic z tego nie będzie. Wywal różowe okulary i przejrzyj na oczy”.
– Będę u ciebie o ósmej – powiedziała Fabiana, modląc się w duchu o jak najszybsze zostanie samej. Niemal wypchnęła Julitę za drzwi, o które oparła się ulgą, kiedy na schodach ucichło stukanie wysokich szpilek.
Tymon nie dał znaku życia przez całe dwa dni. Przypuszczała, że pojechał do Płocka, do rodziców, bo gdzie mógł się udać? W Warszawie nie miał zbyt wielu kumpli, a Maciek, jedyny jego dobry przyjaciel, pożyczył altówkę i już od miesiąca migał się z oddaniem, więc uznała, że to ostatnia osoba, którą poprosiłby o pomoc. Fabiana odnalazła rozładowany telefon, podłączyła go i niecierpliwie czekała, aż się uruchomi. Nie dostała żadnej wiadomości, prób połączenia też nie było. Długo myślała, czy lepiej zadzwonić, czy wysłać SMS-a, w końcu wybrała numer Tymona i przystawiła aparat do ucha. Głośne bicie serca przeplatało się z sygnałem, by po chwili zostać zagłuszone przez informację, że Tymon Kapela nie może teraz odebrać telefonu. Wysłała mu SMS-a, najkrótszego, z prośbą o znak życia i że wszystko u niego w porządku.
Nazajutrz rano wspomnienia koszmarnej nocy zostały wyparte przerażającym lękiem, że stało się coś złego. Fabiana miała zapisany numer do rodziców Tymona. Rozważała, czy tam zadzwonić, bo gdzieś na poziomie intuicji czuła, że nie dotarł do rodzinnego domu. Mimo to musiała sprawdzić swoje podejrzenia. Potrafiła być dobrą aktorką, więc udała, że przez przypadek wybrała numer „przyszłej-niedoszłej” teściowej.
– Musimy się spotkać – zaświergotała pani Kapelowa. – Tak dawno cię nie widziałam. Mówiłam ostatnio Tymusiowi, że powinien był cię zabrać ze sobą.
Ta rozmowa dała jej stuprocentową pewność, że coś musiało się stać. Coś bardzo złego. Aż ścisnęło jej serce, gdy Kapelowa kazała natrzeć uszu jej synalkowi, bo miga się od uczciwej pracy. Potaknęła, że tak zrobi, równocześnie myśląc gorączkowo, czy powinna zdradzić prawdę tej przemiłej, kochającej kobiecie. „Zadzwonię do Maćka i wtedy pomyślę, co dalej” – postanowiła.
Odczekała do popołudnia i zadzwoniła. Ta druga rozmowa była jeszcze gorsza od pierwszej. Ugięły się pod nią nogi, gdy usłyszała, że Maciek nie widział Tymona już od miesiąca i że czeka na zwrot długu.
– Pożyczyłeś mu pieniądze? – spytała, czując jak fala gorącej krwi przetacza się po jej obolałym ciele.
– Ta...  – potwierdził Maciej. – Niedużo, dwie stówki, ale jednak. Obiecał, że odda za tydzień, a tu minął luty, marzec się kończy a kasy ani widu, ani słychu. Nie odbiera moich telefonów, a w domu nie chciałem was nachodzić – wytłumaczył.
– Może najpierw oddaj mu instrument – wypaliła Fabiana, trochę urażona tonem głosu Maćka, gdy wyartykułował niezbyt sympatycznie, że nie jest instytucją charytatywną.
– E... Instrument? – zapytał Maciek. W jego głosie wyraźnie brzmiało zdziwienie.
– Pożyczył ci altówkę, bo w twojej pękły dwie struny. Zapomniałeś?
– Co ?! – wypalił natychmiast. – A po cholerę mi jego instrument? Nie pożyczałem żadnej altówki od Tymka! Przecież on ma zupełnie inną niż moja. Jego jest do muzyki barokowej! Barokowej! – powtórzył dosadnie. – Moja ma zupełnie inne struny! Dziewczyno, instrument to bardziej osobista rzecz niż nie przymierzając, własna kobieta! – zażartował, rozbawiony bezpodstawnym oskarżeniem Fabiany. – Niezły kit ci pocisnął. 
– Aha – bąknęła Fabi przez skurczone gardło. – Przepraszam, może źle go zrozumiałam, a może pożyczył komuś innemu – próbowała jakoś wybrnąć.
– Ta... – ponownie zaśmiał się Maciek. – Prędzej ciebie by komuś pożyczył. Taka altówka to jak średniej klasy samochód. Powiedz mu, jak go zlokalizujesz, że ma oddać pieniądze – przypomniał.
Zanim skończyli rozmawiać, Fabiana obiecała, że w przyszłym tygodniu odda Maćkowi dług i poprosiła go o namiary na kolegów, u których ewentualnie mógłby zatrzymać się Tymon. I znów historia się powtórzyła. Tymon przepadł. Tym razem miała znacznie mniej wątpliwości i bardzo szybko postanowiła zgłosić to na policję. Próbowała zracjonalizować swoje lęki, tłumaczyła: „Skoro ma włączony telefon, raczej nic mu się nie stało”, ale to nic nie dało. Jakoś zamaskowała pamiątki widoczne na twarzy, wzięła dowód osobisty i wyszła z mieszkania, rozglądając się uważnie na boki i bezsensownie łudząc, że Tymon stoi pod budynkiem i czeka na nią.
Wlekła się noga za nogą, myśląc czy na pewno jej wizyta na policji ma sens. Przecież ewentualne zaginięcie powinni zgłosić rodzice, ktoś z najbliższej rodziny, a nie była dziewczyna. Bała się, że policjanci ją przegonią, a co najgorsze, natychmiast skontaktują się z płocką policją i wszystko się wyda.
 Najbliższa komenda na Bemowie znajdowała się na Raginisa. Dotarła w jej pobliże i przysiadła na moment na pokrytej brudem i wilgocią ławce. Jeszcze raz spróbowała połączyć się z Tymonem. Odezwała się automatyczna sekretarka.
– Tymon, proszę, oddzwoń – nagrała drżącym głosem. – Zadzwoń, napisz SMS-a, cokolwiek. Bardzo się martwię. Czekam pięć minut, jeśli się nie odezwiesz, idę na policję zgłosić twoje zaginięcie.
To samo wysłała mu w wiadomości. Minął kwadrans, a telefon milczał. Otarła łzy zgrabiałą z zimna dłonią i podniosła się z ławki. I wtedy usłyszała piknięcie. Ręce latały jak oszalałe, gdy otwierała SMS-a od Tymka. „Żyję, nic mi nie dolega” – tak brzmiała odpowiedź. Natychmiast wybrała jego numer, żeby mu powiedzieć, że jest okrutny tak długo trzymając ją w niepewności, ale wtedy przyszedł jeszcze jeden SMS. „Nie dzwoń do mnie, bo nie odbiorę”.
– Co za gnojek... – jęknęła, dociskając komórkę do serca.
Z jednej strony czuła ogromny gniew i żal, bo napędził jej tyle strachu swoim milczeniem, a z drugiej wszechogarniającą ulgę, że nic mu się nie stało. Gdyby go teraz dorwała w swoje ręce, miałby się z pyszna. Schowała telefon do torebki i poczłapała w stronę przystanku taksówek. Nie miała siły na powtórkę dwukilometrowego spaceru. Pechowo, ani jedna taryfa nie czekała na klientów. Fabiana już zamierzała zadzwonić do korporacji, gdy tuż przy chodniku zatrzymał się nieco przyrdzewiały volkswagen combi. Od razu jej wcześniej rozluźnione nerwy i mięśnie spięły się niczym struny. Na szczęście od strony pasażera siedziała jakaś młoda kobieta, co od razu uspokoiło Fabianę.
– Przepraszam, jak stąd dojechać na Bemowo? – krzyknęła przez okno, uprzednio opuściwszy szybę do połowy.
– To jest Bemowo – wyjaśniła Fabiana. – Jakaś konkretna ulica? – zapytała, podchodząc do samochodu, który z bliska okazał się być jeszcze bardziej zaniedbany. Nad kołem ział spory ubytek w karoserii, a biały lakier już dawno stracił połysk.
– Chcemy dojechać na Kryształową, mąż ma mapę – powiedziała do Fabiany. – Może nam pani pokaże jak najszybciej tam dojechać? – Wysunęła częściowo sporą płachtę z planem Warszawy.
Fabiana nachyliła się, żeby cokolwiek zobaczyć, bo nie dość, że mapa pamiętała czasy sprzed jej narodzin, to jeszcze zaczął siąpić śnieg z deszczem, a marniutka lampka pod sufitem starego passata niewiele pomagała. Już miała wskazać ulicę, którą pasażerowie białego gruchota powinni dotrzeć szybko do Kryształowej, gdy tylne drzwi po prawej stronie nagle się otworzyły, a z wnętrza samochodu wyskoczył krępy mężczyzna. Nawet się nie zorientowała kiedy, a już siedziała razem z nim na tylnej kanapie. Samochód, choć wyglądał, jakby miał się zaraz rozlecieć, ruszył z piskiem opon.
– Cicho... – warknął do niej mężczyzna.
Niepotrzebnie. Zastygła ze strachu. Miała wrażenie, że to jakiś sen. To nie działo się naprawdę. Wytrzeszczone oczy wlepiła w tył głowy kobiety, która jeszcze przed momentem pytała ją o drogę. Wyglądała przecież tak niepozornie, jak jedna z setek osób, które przyjeżdżały do stolicy i nie potrafiły się tu odnaleźć, zwłaszcza gdy ich samochody nie posiadały nawigacji, albo kierowcy odpowiednich umiejętności poruszania się w gęstym tłoku warszawskich arterii. Gdyby Fabiana miała ją wskazać na ulicy, nie potrafiłaby tego uczynić. Porywaczka nie wyróżniała się niczym, ani urodą, ani szpetotą. Jej włosy, twarz, wszystko – zdawało się być niewidzialne, przeciętne, mysie.
Ocknęła się z tego swoistego stuporu kilka minut później. Osiłek trzymał ją za rękę i co kilka sekund spoglądał to na nią, to w lewo, w boczne okno. W radiu grała zetka, wycieraczki z głośnym skrzypieniem przesuwały się po szybie, a kierowca, którego dosyć dobrze widziała po przekątnej, rozmawiał z pasażerką. Szybko poznała jej imię: Anka, z kolei ta zwracała się do kierowcy per Lolek. Mówili po polsku, głównie o pogodzie i o jakimś Krzyśku, który założył hodowlę miniaturowych piesków. Lolek planował zakup takiego szczeniaka dla Mariolki, kimkolwiek ona była.
Fabiana lubiła czytać kryminały, filmy sensacyjne też były w jej guście, więc choć jej żołądek ścisnął się w kulkę wielkości orzeszka, a dłoń, którą trzymał człowiek na razie roboczo określony przez nią jako Grubas, opływała potem, starała się trzymać fason. „Przede wszystkim zapamiętać jak najwięcej detali – pomyślała, z coraz większym trudem panując nad sobą. – Nie histeryzować, żeby ich nie rozwścieczyć, zapamiętać drogę...”
Najważniejsze było wykorzystać jakąś szansę ucieczki, dlatego dyskretnie rozglądała się wokół, starając się nie kręcić głową, a raczej „strzelać oczami”. Próbowała odtworzyć z pamięci, gdzie i kiedy pojawią się kolejne światła, ale samochód zmierzał na obrzeża miasta i postojów na czerwonym było coraz mniej.
– Proszę, jaka grzeczna i spokojna. – Nagle Anka odwróciła się na fotelu i wystawiła głowę między oparciami. – Nie zapytasz, gdzie jedziemy? – Kpiarski ton jej głosu uderzył w Fabianę, niczym dłoń w policzek.
– Na Kryształową? – odpowiedziała i parsknęła zduszonym śmiechem, bo z jej planów bycia miłą wobec porywaczy niewiele wyszło.
Lolek chyba też nie mógł się opanować i z jego gardła wydobyło się chrząknięcie, jasno wskazujące, że rozbawiła go impertynencja dziewczyny. 
– Daj jej spokój, Anka – burknął Grubas i poprawił uścisk dłoni. – Patrz na drogę.
Znów zapadło milczenie. W końcu Fabiana nie wytrzymała.
– Policja będzie mnie szukać. Jutro miałam wyjść z przyjaciółkami do kina, będą do mnie dzwonić, a gdy nie odbiorę, na pewno przyjdą zobaczyć co się stało. Wiem, że jesteście od Dżamili, która parę dni temu była u mojego fotografa. Znajdą was – powiedziała cicho.
– E tam... – padło z ust Grubasa. – Znaleźliby, gdyby szukali. Może by znaleźli – dodał z przekąsem. – Ale nie będą szukać, a ty będziesz grzeczna jak do tej pory. Lolek, zjedźże na chwilę na pobocze – polecił.
Zatrzymali się na jakimś parkingu. Fabiana rzadko bywała w tej dzielnicy Warszawy, ale trafnie uznała, że to Raków. Dziwił ją własny spokój i opanowanie, jakby intuicyjnie czuła, że wszelki opór czy próby ucieczki nie mają sensu. A może to stresy z kilku ostatnich dni, najgorszych w jej życiu, odebrały jej siłę do walki? Na rozmyślania o tym też nie miała już energii.
– Zaraz pojedziemy na Okęcie – powiedział Grubas, patrząc jej prosto w oczy. – Polecisz z Anką do Nicei, będziesz jej słuchać i robić to, co ci każe. A teraz zadzwonisz do którejś z tych przyjaciółek i powiesz, że wyjeżdżasz na kilka dni. Wymyśl coś. I żadnych numerów.
– Żadnych numerów – powtórzyła jak automat.
– Żadnych – powiedziała Anka, która znów odwrócona przodem do nich, przysłuchiwała się tej krótkiej wymianie zdań.
– Pokaż jej telefon – polecił Grubas. Chwilę później Fabiana trzymała w ręce aparat Tymona. Poznała go od razu, bo sama go kupiła, razem ze skórzanym etui, ozdobionym monogramem „T.K.” – Otwórz wiadomości i skrzynkę nadawczą. Już kapujesz, dlaczego będziesz miła i posłuszna? – zapytał. – I żadnych głupich pytań. W swoim czasie wszystkiego się dowiesz. Dotarło?
– Tak – odparła.
Zabrał jej aparat. I tak nie mogłaby z niego skorzystać, bo obraz rozpłynął się w łzach. Nie miała śmiałości spytać, gdzie jest Tymon i co z nim zrobili. Żałowała, że była na tyle naiwna i głupia, że nie poszła na policję. Przecież ktokolwiek mógł wysłać te SMS-y. Teraz już wiedziała, że to najgorszy błąd w jej życiu. Jedyne, czego nie potrafiła zrozumieć, to powodów porwania jej i Tymona. „Czy chodzi o pieniądze? Tymek zadarł z jakąś mafią?”
– Jak się uspokoisz, zadzwonisz do koleżanek – powiedział Grubas, zaraz po tym jak ruszyli.
– Dobrze.

Nie pamiętała zbyt wiele z następnych godzin. Musiały poczekać na lot do Nicei, miały więc trochę czasu. Była jak zombie, szła gdzie jej kazano, mówiła co jej polecono, piła herbatę, którą jej kupiono. Nawet informacja, że spędzi we Francji nieco więcej czasu niż tydzień, nie wzbudziła w niej żadnych emocji. W kawiarni Fabiana wysłała SMS-a do Julity z informacją, że wylatuje do Mediolanu, bo złapała tam niezłe zlecenie. Chwilę później Julita oddzwoniła. Rozmawiały krótko. Kłamstwa, którymi nakarmiła najbliższą przyjaciółkę kosztowały Fabianę sporo cierpień. Zaraz potem Anka odebrała jej aparat i stwierdziła, że należy się jej pochwała za opanowanie.
– Tylko tak dalej, a nie spotkają cię żadne przykrości – obiecała i krzepiąco pogłaskała jej zimną dłoń. – Twojego damskiego boksera też, choć akurat jemu by się przydały. Nieźle cię urządził. – Spojrzała fachowym wzrokiem na twarz podopiecznej. Cały makijaż spłynął wraz ze łzami, obnażając smutną prawdę.
– Nie zrobicie mu nic złego? – spytała Fabiana matowym głosem. – Proszę, nie róbcie mu krzywdy.
– Nie bój się. Swoją drogą, gdyby on martwił się o ciebie chociaż w połowie, jak ty o niego... – Pokręciła głową Anka. 
Pożegnały się w Nicei. Anka klepnęła ją w ramię i rzuciła: „Jesteś w dobrych rękach”. Miała na myśli kolejnego osiłka, niskiego, z dosyć ciemną karnacją, czarną jak smoła szczeciną i imieniem, lub ksywką Radik. Zauważyła, że jest zwalisty niczym słup ogłoszeniowy, bez żadnych wcięć i zwężeń, po prostu człowiek kloc. Nie mówił po polsku, ale podobnie jak Fabiana, doskonale władał francuskim i trochę gorzej angielskim. Ostatecznie stanęło na tym pierwszym. Wziął walizkę, którą wręczyła mu Anka i udali się do samochodu. I to było ostatnie wspomnienie z tej koszmarnej nocy...