piątek, 24 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 6

Rozdział 6


Zaaferowani tym, że Fabiana rozwierzgała się jak dzikie źrebię, Adil i Raad nie zauważyli, że od jakiegoś czasu ktoś bacznie ich obserwuje. Zresztą jak mieli spostrzec tych dwóch mężczyzn? Ci, ubrani na czarno, w skórzanych rękawicach i kominiarkach naciągniętych na twarze, przyczajeni za niewysokim murkiem biegnącym wzdłuż chodnika, widzieli każdy ich ruch i słyszeli każde słowo, z trudem powstrzymując się od reakcji. Radik usłyszał niekontrolowany zgrzyt zębów Karima, gdy uciekinierka błagała ciemnoskórych gnojów, żeby ją puścili. „Co do cholery ma w sobie ta durna baba, że co chwilę pakuje się w jakieś gówno? Jak nie ten idiota z Polski, to te dwa barany...” – rozważał, skądinąd całkiem sensownie, choć zupełnie ignorował fakt, że i jego szef mógł śmiało dołączyć do grona prześladowców Fabiany.
Karim znów dotknął dłoni Radika, dając mu znak, że jeszcze nie pora się ujawnić. Schyleni, podbiegali i co parę metrów wychylali się ostrożnie, żeby zobaczyć jak rozwija się sytuacja. Radik wiedział, dlaczego Chan tak przeciąga ten moment. Słusznie przewidział, że napastnicy, którzy na zmianę to wlekli, to nieśli omdlałą ze strachu Fabianę, będą starali się znaleźć odpowiednio ustronne miejsce, żeby tam uskutecznić swoje plany. Wkrótce cała grupka miała dotrzeć do celu. Barak stał na skraju sporego placu, który od kilku lat nie był w żaden sposób zagospodarowany, lecz niski murek stanowiący tymczasową kryjówkę Karima i Radika kończył się jakieś dwadzieścia metrów wcześniej.
– Już czas – szepnął prawie bezgłośnie Karim. – Wracacie autem Avril – dodał zupełnie niepotrzebnie, bo Radik doskonale wiedział, kto wymierzy sprawiedliwość pechowcom.
Podbiegli bezszelestnie, niczym duchy. Pierwszy upadł Raad. Zwalił się na ziemię z głuchym stęknięciem. Nóż przeszył jego plecy w miejscu, gdzie głęboko pod skórą tkwiła prawa nerka. Leżał, krztusząc się pianą zabarwioną krwią. Karim wskazał brodą na Adila.
– Postaw ją – powiedział.
– Daruj mi życie – wychrypiał ten przez zaciśnięte zwierzęcym strachem gardło. Klęknął i podniósł ręce, przeklinając chwilę, w której ujrzeli z Raadem tę francuską dziwkę.
– Podaruję ci szansę – odrzekł Karim, nie spuszczając z niego wzroku.
– Cała i zdrowa – oznajmił Radik, który przejął Fabianę i pobieżnie sprawdził, czy nic jej nie dolega. Poza tym, że trzęsła się niczym osika i co chwilę uginały się pod nią nogi, nie zarejestrował niczego niepokojącego, więc przerzucił ją przez ramię i z tym prawie niewyczuwalnym dla niego balastem, przykucnął na moment, żeby wyjąć pilota fiata z kieszeni spodni Raada. – To ja spadam. Miłej zabawy, Chan – powiedział wesołym tonem.
– Gwarantuję, że taka będzie – dobiegło go zza pleców.
Obejrzał się kilka razy za siebie, żeby sprawdzić, czy Karim już zaczął, ale nic się nie zmieniło. Adil nadal klęczał przed Chanem, a ten stał nad nim, trzymając w dłoni myśliwski nóż. Oddalający się Radik nie mógł już dostrzec jak z ostrza coraz wolniej skapują krople krwi Raada i usłyszeć jak jego tlące się jeszcze życie uchodzi przy akompaniamencie coraz cichszych jęków, lecz wiedział, że dla tych dwóch Marokańczyków dzisiejszy wieczór jest tym ostatnim, spędzonym tu na ziemi.
– Ech... – stęknął, podrzucając Fabianę, bo zaczęła się zsuwać. – I po co ci to było? – zapytał retorycznie. – Tobie, tym dwóm i nam wszystkim? Ech, ty durna...
Dotarł szybko do samochodu Avril, myśląc, że jutro wszyscy, jak jeden mąż wylądują na dywaniku i to będzie bardzo nieprzyjemne spotkanie. Ofiar śmiertelnych nie przewidywał, ale pewnie solidnie im się dostanie: od Aliji począwszy, poprzez Avril zostawiającą otwarty wóz, portfel i klucze, Rachata, który zamiast pilnować bramy polazł pomóc Gastonowi przy tych pieprzonych figowcach, jemu, bo też był przy tym i jeszcze paru innym nieszczęśnikom, pełniącym dzisiaj dyżur w rezydencji, włącznie z pokojówkami i grubą Sarą.
– Właź – polecił Fabianie, która już trochę doszła do siebie, choć nadal dygotała i z zimna i ze strachu.
– Gdzie Karim? – wymamrotała cicho. – Chcę mu coś powiedzieć.
– Sprząta po tobie – wyjaśnił, zapinając ją w pasy. Zdjął wreszcie kominiarkę i rzucił do tyłu. – Jutro sobie pogadacie, o ile kiedykolwiek zamieni z tobą choć słowo. Wiesz, co narobiłaś? – Pokręcił głową. – Durna Polka...
– Przepraszam. – Zasłoniła twarz dłońmi.
– Ech... – fuknął pod nosem Radik. – Jedźmy. Nic tu po nas.

***
Głowę i serce Karima przepełniał gniew. Rozsadzał czaszkę i dławił w piersiach.
– Wstań – powiedział do klęczącego przed nim mężczyzny.
– Daruj mi życie, bracie – wybełkotał Adil.
– Nie jesteś moim bratem! – warknął. Od razu ujrzał przed oczami twarz Seryka i poczuł jak ogarnia go jeszcze silniejsza wściekłość. – Wstawaj tchórzu! – ryknął.
Adil posłusznie podniósł się z kolan. Opuścił ręce, żeby prawie natychmiast podnieść je z powrotem i potrzeć zdrętwiałą ze strachu twarz.
– Nie chcę z tobą walczyć. – Odważył się powiedzieć prawdę. Nie uważał się za słabeusza i mięczaka, i pierwszy rwał do bijatyki, gdy ktoś zalazł mu za skórę, ale nie dzisiaj, nie z tym zamaskowanym człowiekiem. – Nie mam równych szans. – Spojrzał na nóż.
– Już masz – odparł Karim, odrzuciwszy broń gdzieś za siebie. Nie spuszczając oka z Marokańczyka, szybkim ruchem zdjął kominiarkę. – Nazywam się Karim Kasymow, jestem Kazachem, a ty, tchórzu?
– Adil – wyjąkał, wytrzeszczając oczy na niespodziewanego obrońcę Francuzeczki.
Księżyc wyszedł zza chmury i oblał twarz Karima nieludzką, lodowo–błękitną poświatą, jeszcze mocniej uwidaczniając bliznę biegnącą przez twarz i środek odsłoniętej powieki. Dzisiaj, jadąc tutaj z Radikiem prosto z nicejskiego lotniska, zdjął przepaskę. Przeszkadzałaby pod kominiarką, uznał Karim.
– Adil? Nie masz nazwiska? – Zmarszczył czoło i prawie od razu machnął ręką. Jakież to miało znaczenie, skoro za chwilę miał zabić tego człowieka. Nie dopuszczał innej możliwości. – Walcz! – wykrzyknął.
– Daruj... – jęknął Adil. – Daruj bracie w wierze...
– Już za chwilę podaruję ci basmalę[1], na to możesz liczyć – parsknął pod nosem Karim.
Nagle Adil skoczył na niego z impetem. Upadli. Zwarci niczym wściekłe psy, kotłowali się, wzbijając tumany kurzu z ubitej powierzchni placu. Marokańczyk zaatakował pierwszy, chcąc wykorzystać zaskoczenie, lecz na niewiele się to zdało. Wymierzył cios w głowę Karima i usłyszał jak chrupnęły kostki w jego dłoni, którą prawie natychmiast przeszył paraliżujący ból. Przez ułamek sekundy pomyślał, że ten człowiek ma głowę twardszą od betonu. To zbiło go z tropu i odebrało i tak niewielką szansę na wygraną. Karim dysponował podobną siłą, lecz potrafił znacznie lepiej ją wykorzystać. Znał się na walkach wręcz, zarówno tych bez użycia broni, jak i z nią. Błyskawicznie uzyskał miażdżącą przewagę. Niemalże siedział na klatce piersiowej Adila i raz po raz uderzał pięścią w jego coraz mocniej pokiereszowaną twarz, aż ten w końcu przestał się bronić. Karim oburącz chwycił jego głowę. Ściskał ją, powodując kolejne obrażenia. Z ust, nosa i uszu jego ofiary coraz obficiej wyciekała krew.
– Powiedz, ona nie była pierwsza. Prawda? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Adil nie był w stanie mu odpowiedzieć, jego wzrok co rusz zachodził mgłą. – Powiedz, że żałujesz. Daj mi znak, że tak jest.
Nie otrzymał jednoznacznej i jasnej odpowiedzi, uznał jednak, że przymknięcie oczu jest tym potwierdzeniem. Zdawał sobie sprawę, że zostawiając tutaj Adila, skazuje go na długie konanie, więc chwycił jego masywną szczękę, drugą rękę przyłożył do potylicy, i jednym gwałtownym ruchem przekręcił mu głowę. Trzasnęły kości karku. Karim jeszcze przez chwilę tkwił w bezruchu. W końcu przystawił dwa palce do szyi Adila. Wstał i szybko doprowadził się do porządku: otrzepał z pyłu spodnie i bluzę, zdjął rękawice i schował do jednej z kieszeni bojówek.
Stanął nad ciałami swoich ofiar i wyrzekł: Bi–smi l–Lahi r–rahmani r–rahim[2], a potem ułożył oba, by leżały obrócone twarzami w stronę Mekki. Szybko odmówił pierwszą surę, potem kolejną. Modlił się za swoje ofiary, jednocześnie prosząc Boga, żeby i jemu wybaczył: „Jeśli czynili dobro, obdarz ich dobrem, a jeśli czynili zło, bądź ponad zło, które było ich udziałem. O to samo proszę dla siebie w chwili mojej śmierci”. Zakończył modlitwę i z powrotem rozsunął ciała tak, jak leżały wcześniej. Podniósł nóż, starannie wytarł ostrze o rękaw wiatrówki Raada i wsunął do schowka w bucie. Spojrzał na barak. Stał niedaleko. Po szybkim namyśle Karim postanowił zaciągnąć tam ciała. Kopniakiem otworzył zbutwiałe drzwi, ułożył Adila pod ścianą z małym okienkiem, a Raada z tyłu pomieszczenia. Ostatni raz rzucił wzrokiem, czy czegoś nie zostawił, na wszelki wypadek założył z powrotem kominiarkę i szybko pobiegł do hummera.
Musiał pilnie zadzwonić. Wybrał numer do Hjalmara Undena, Szweda, który pomagał mu w takich sytuacjach. Choć żądał wysokich stawek za swoje usługi, był nieoceniony. Nie tylko sam doskonale znał struktury VICLAS[3], miał też kilku pomagierów, młodych ludzi, których prawie nikt nie znał, rozsianych po całej Europie, hakerów i specjalistów od usuwania niepotrzebnych informacji, i takich dowodów. Gdy pierwszy raz się spotkali, Unden powiedział, że nie istnieje zbrodnia doskonała, za to istnieją skorumpowani policjanci i doskonali hakerzy. I ci, i ci są łasi na pieniądze, podobnie jak niektórzy świadkowie.
Karim miał pieniądze i kupował u Hjalmara w jednym pakiecie: brak motywu, brak dowodów i ewentualnie doskonałe alibi. Czasami potrzebował jego usług dla siebie, częściej dla swoich żołnierzy. Podał Hjalmarowi dane geograficzne baraku, przekazał co jego ludzie znajdą w środku i zreferował pokrótce sytuację. 
– Nikogo nie mam w tej okolicy – odparł Szwed. – Jutro w nocy tym się zajmiemy, a na razie załatwimy monitoring. Trochę kiepsko, że cię poniosło z tym drugim. Kości kręgosłupa potrafią przetrwać nawet najgorszy pożar, a tam ciężko będzie osiągnąć wysoką temperaturę. Coś wykombinujemy – dodał po chwili.
Choć Karim opuszczał Savonę prawie godzinę po Radiku i Fabianie, i tak ich prześcignął. Wyprzedził fiata, kilka razy mrugnął światłami i pojechał dalej. Rachat czekał na niego przy bramie, ale Karim nie zamierzał teraz z nikim rozmawiać. Wysiadł, rzucił mu kluczyki i poszedł tam, gdzie miał nadzieję odnaleźć ciszę i spokój. Drewniane drzwi jurty cicho skrzypnęły, gdy schylony wchodził do środka. Zapalił małą naftową lampę i ułożył się na kobiercach tuż przy miejscu, gdzie czasami rozpalali z Viv ognisko. Spojrzał w górę. Gwiazdy wisiały na czystym granacie nieboskłonu, niczym świetliki. Niektóre migotały, a inne świeciły jasno i nieprzerwanie. Czerwone pulsujące punkty lecącego samolotu przesuwały się leniwie, a Karim myślał o tym, że niewiele brakowało, a straciłby dzisiaj Fabianę, to bardzo krnąbrne i kapryśne słońce, które od paru tygodni rozświetlało mrok jego domu i duszy.
To był impuls.
Tym razem podróżował lotami rejsowymi, bo ten wyjazd miał trwać co najmniej tydzień. Był wtedy we Frankfurcie. Czekali z Rusłanem w hali odlotów na samolot do Moskwy, gdy nagle coś ścisnęło mu trzewia, zabolało aż brakło mu tchu. W pierwszym momencie pomyślał, że to zawał, ale ból szybko ustąpił. I wtedy usłyszał w głowie głos Viv: „Wróć do domu”. Ileż razy słyszał, jak prosiła przez telefon, żeby w końcu wrócił. Poczuł coś irracjonalnego, coś co kazało mu natychmiast pobiec, żeby sprawdzić, kiedy mają najbliższy lot do Nicei. Miał szczęście, już dwa kwadranse później, on i jego przyboczny siedzieli w samolocie zmierzającym na południe. Podróżowali w klasie biznes, więc Karim nie wyłączał komórki. W połowie drogi przyszedł SMS od Radika. Karima aż zatchnęło, gdy przeczytał co się stało.
„Bądź za czterdzieści pięć minut na NCE. Przyjedź hummerem. Zabierz wszystko.” – odpisał. Radik natychmiast zapytał: „Co robisz na NCE?”. Odpowiedział: „Później ci wyjaśnię”. Ale nie wyjaśnił. Prawie wcale się nie odzywał. Przebrał się na parkingu przy lotnisku, usiadł za kierownicą i ruszyli z Radikiem i Rusłanem w kierunku Cap Martin. Po drodze wysadzili Rusłana, a potem wjechali na autostradę A8. Gnali, ile tylko mógł znieść podrasowany hummer Radika. Jedyne słowa jakie padały, to informacje przekazywane telefonicznie przez Rachata, który siedząc w rezydencji monitorował trasę przejazdu samochodu Avril. Jak wszystkie auta pracowników Karima, nawet te prywatne, i to posiadało nadajnik GPS. Sygnał docierał wprost do komputera strażników.
– Zatrzymała się w Savonie. Zaraz podam wam współrzędne – zakomunikował Radikowi, który przekazał to Karimowi i ustawił dane w nawigacji.
– Nic jej nie będzie, Chan – uspokoił Radik, czując jak auto przyspiesza do granic możliwości.
– Wiem – odparł Karim, bezwiednie zaciskając palce na kierownicy.
Zdążyli w ostatniej chwili, taka była prawda.
Karim głośno westchnął. Nikogo nie mógł winić za eskapadę Fabiany. Nikogo, prócz siebie. To on nie pomyślał, żeby zmienić ustawienia bezpieczeństwa w rezydencji. Nie mógł pojąć jak to się stało, że zapomniał o tak ważnej sprawie. Nie przewidział, że kamera skanująca twarze i otwierająca bramę wjazdową na podstawie zarejestrowanego obrazu, uzna Fabianę za Viv. A przecież to było oczywiste! Ich twarze były identyczne, właśnie dlatego brama stanęła otworem, a Fabiana mogła bez najmniejszego problemu opuścić posesję.
Aż usiadł ze złości na samego siebie i bezradnie uderzył pięścią. Miękkie kobierce ugięły się pod jej ciężarem i stłumiły impet uderzenia. Karim wyjął z kieszeni przepaskę i założył na oko. Wstał, wiedząc że jeszcze czeka go przykry obowiązek, który sam sobie kiedyś narzucił. Wyjął nóż i podszedł do żerdzi, tuż po lewej stronie drzwi jurty. Naciął iyk dwukrotnie. Dwa niezbyt szerokie karby odcinały się od ciemnej powierzchni drewna. Raziły swoją bielą, niczym wyrzuty sumienia kładące się ciemną plamą na człowieczej duszy. Ten bezpośrednio pod nimi już trochę zrudział, a pięć pozostałych prawie zlało się z kolorem żerdzi. Razem osiem. Osiem nacięć, każde symbolizujące jedno ludzkie istnienie, które zakończyła ręka Karima.
Z jego gardła wydobył się stłumiony odgłos. Zaskowyczał, niczym pies, przepełniony żalem i bólem, że znów musiał zdobyć się na ostateczne rozwiązanie. Choć intuicyjnie przeczuwał, że ci dwaj, których zabił, byli łotrami i wiedział, że musiał dokonać wyboru: albo oni, albo Fabiana i inne potencjalne ofiary, i tak nie mógł znieść odpowiedzialności za odebranie im życia. Schował nóż, zdmuchnął płomień lampki i opuścił jurtę.
Jego serce przygniatał nieznośny ciężar.

***
Fabiana spodziewała się wszystkiego, ale nie tego co nastąpiło po jej powrocie z Savony. Oczekiwała, że Karim wezwie ją na rozmowę, albo wpadnie do sypialni i urządzi karczemną awanturę. Była prawie pewna, że jej wolność i swoboda zostaną poważnie ograniczone. Nie zdziwiłby ją zamek w drzwiach i jakaś nowa osoba w zastępstwie Aliji.
Ku jej ogromnemu zdumieniu nie zmieniło się nic. Kompletnie nic.
Jakby to wszystko się nie wydarzyło.
Wróciła z Radikiem, ten kazał jej iść spać, a nazajutrz rano Alija przywiozła wózek ze śniadaniem. Fabiana nie poruszyła tematu, bojąc się usłyszeć, jakie sankcje spotkały personel rezydencji, z kolei jej pomocnica nie bąknęła ani słowa o całym zajściu. Jedynie zaproponowała, że przyniesie Fabianie kubek naparu ze świeżej melisy.
– Sama zebrałam w ogrodzie, powinna ci smakować. Dobrze się śpi po takiej herbacie. Bez koszmarów – powiedziała, ustawiając kubek na nocnej szafce przy łóżku.
– Dziękuję – odpowiedziała Fabiana.
Kolejny dzień spędziła w ogrodzie. Siedziała na ławeczce i próbowała czytać. Niestety ani jedno zdanie nie chciało pozostać w jej głowie. Wpadały i wypadały, przesuwając się niczym pasek z pilnymi wiadomościami, wyświetlany na dole ekranu w jakimś programie informacyjnym. Nie zapamiętała żadnego. Próbowała dociec, czy Avril spotkały jakieś nieprzyjemności, więc zaszła do kuchni. Powiedziała, że boli ją głowa i poprosiła o tabletkę przeciwbólową. Sara wyszperała w apteczce opakowanie paracetamolu, a Avril przygotowała dla niej filiżankę z mocną herbatą. Błysnęła aparatem ortodontycznym, gdy postawiła ją przed Fabianą.
– Mocna. Mnie zawsze pomaga na ból głowy.
„Do cholery! – miała ochotę wrzasnąć Fabi. – Co jest z wami?! Uciekłam z tego pieprzonego więzienia, a wy nic?!”, ale nie rzekła słowa. Wypiła herbatę, połknęła bladoróżową tabletkę i opuściła kuchnię. Noga za nogą wspinała się po schodach. Dotarła na najwyższe piętro, lecz zamiast skręcić w prawo, do swojego skrzydła, poszła w przeciwną stronę. Stanęła pod drzwiami gabinetu Karima i zastygła niczym woskowa figura.
Nie widziała go od dramatycznych chwil w porcie. Chciała go zobaczyć, podziękować i przeprosić. Choć uprowadził ją siłą w to miejsce i udaremnił jej ucieczkę, wiedziała, że bez jego interwencji... Aż złapała się za usta. Ciągle nie mogła zapomnieć tego, co czuła gdy dwóch oprawców wlekło ją, żeby zrobić z nią to, na co mieli ochotę. Strach tak mocno ją sparaliżował, że całkowicie się poddała. Nie walczyła, uznawszy że to nie ma sensu, a prawdopodobnie narazi ją tylko na dodatkowe cierpienia i ból. Ból przed końcem.
Nagle usłyszała kroki za drzwiami i zanim zdążyła dyskretnie się oddalić, Karim stanął w progu swojego gabinetu.
– Czego chcesz? – zapytał bardzo nieprzyjaznym tonem. Nawet nie silił się, żeby brzmiał chociażby obojętnie.
– Ja... – zająknęła się Fabiana. – Chciałam z tobą porozmawiać. – Przełknęła ślinę, żeby choć trochę zwilżyć gardło. – Podziękować. Gdyby nie ty i Radik... – Zagryzła kącik ust.
Karim nie odpowiedział. Odsunął się, żeby mogła wejść do środka i zamknął za nią drzwi. Podszedł do biurka i usiadł na fotelu. Rozważał, czy nie powiedzieć Fabianie, żeby wzięła jedno z krzeseł stojących przy stole, przy którym kiedyś jedli śniadanie, i też usiadła, ale szybko uznał, że to zbędna grzeczność.
– Słucham – powiedział, wspierając głowę o miękki, obleczony skórą zagłówek fotela.
– Jak mówiłam... – Fabiana podeszła bliżej. Bezwiednie objęła się ramionami i wzięła kilka głębokich wdechów. – Chciałam podziękować. Ocaliliście mi życie.
– W porządku – odparł Karim. – Coś jeszcze?
Zacisnęła wargi. Nie chciała go przepraszać, uważała, że jest zwolniona ze skruchy wobec człowieka, który ją porwał i zniewolił. Mimo to wykrztusiła z siebie słowo „przepraszam”.
– Za co? – Karim przekrzywił głowę. Jego czoło zachmurzyło się, a oko zerkało spod prawie całkiem przymrużonej powieki.
– Narażaliście własne życie. Zwłaszcza ty.
– To wszystko? Jeśli tak, możesz odejść. Mam dużo pracy. – Nachylił się nad biurkiem.
– Tak. To wszystko.
Fabiana odwróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu Karima jak niepyszna. Prawie tam zamarzła pod wpływem lodowatego tonu głosu Kasymowa i równie nieprzyjaznego spojrzenia. Wpadła do sypialni i rzuciła się na łóżko. Jej ciałem wstrząsał niepowstrzymany szloch. Wiedziała, że Karim może to usłyszeć, bo Alija już dawno powiedziała jej o kamerze, a dokładnie urządzeniu rejestrującym dźwięk, a czasami również obraz, ale nie obchodziło ją to zupełnie.
Już nie dbała o własną godność.  
– Mam prawo do słabości! Tak samo jak mam cholerne prawo stąd uciec! – krzyknęła za siebie, nie zauważając Karima, który przyszedł za nią, a teraz stał przy otwartych na oścież drzwiach. – Znowu ucieknę! Jestem tylko człowiekiem!!! Nie zniosę tego dłużej!!! – zawodziła, uderzając pięścią w coraz bardziej mokrą od łez poduszkę. – Wszystko słyszałam. Wiem, że już po Tymku! Zabiliście go, a teraz zabijecie mnie?! Po co mnie ratowaliście?!!! Jesteś gorszy od tych dwóch z portu!
Karim nie wytrzymał, zwłaszcza nie mógł słuchać bezpodstawnych oskarżeń rzucanych przez Fabianę. Wrócił do gabinetu i za moment znów się pojawił, trzymając zwiniętą w rulon gazetę. To był lokalny włoski dziennik, obejmujący tereny miast San Remo, Savona i nie tylko. Karim spojrzał w stronę kamery. Zielone światełko od razu zgasło. Mógł czuć się swobodnie.
– Uspokój się – powiedział, zamykając za sobą drzwi. Fabiana nie reagowała. Drgnęła wyraźnie, usłyszawszy jego głos, ale nie miała siły, żeby wstać i ponownie skonfrontować się z nim twarzą w twarz. – Twojemu przyjacielowi nic nie dolega – oznajmił Karim, siadając na brzegu materaca.
Fabiana nadal milczała. Pochlipywała żałośnie i co jakiś czas ocierała twarz w przemoczoną poszewkę poduszki. Nie wiedziała, czy może mu wierzyć. Co jeśli to tylko czcza obietnica? Po co miała się rozczarować?
– Mieszka u Natalia Chcz... – zająknął się Karim. Wymówienie nazwiska kobiety, u której zatrzymał się przyjaciel Fabiany sprawiało mu problem. Jak wszystkim. – Natalia Chczącz?
– Chrząszcz? – wymamrotała cicho Fabi.
– Tak.
– Tymon jest u Natalii? – Usiadła i popatrzyła na Karima. Ten natychmiast potaknął. – Mieszka z nią od początku?
– Tak. – Spoglądał na nią, wykrzywiając usta w dziwnym grymasie.
Pomyślała, że musi wyglądać jak potwór: czerwona, z popuchniętymi oczami i włosami w nieładzie. Nie zdawała sobie sprawy, że źle zinterpretowała jego minę. Coś ukłuło go w piersi, gdy spostrzegł, jak bardzo zmieniła się na twarzy na wieść o Tymonie. Malowały się na niej jednocześnie i ulga i ból. Nie miał pojęcia, czy to zazdrość, a może raczej litość dźgnęła jego serce, bo musiał przyznać, że jak na młodą i niedoświadczoną życiem kobietę, Fabiana całkiem nieźle się trzyma. Czasami czuł wobec niej coś na kształt podziwu, gdy widział jak bardzo jest twarda.
– Kim jest ta kobieta? – zapytał. – Znasz ją?
– Tak. To jego była dziewczyna. Spotykał się z nią, zanim... – Zamrugała szybko, czując kolejny napór łez pod powiekami. – Dlaczego mnie okłamałeś, że jego też...
– Nie okłamałem – zaoponował, nie pozwalając jej skończyć. Przecież miał na niego oko, a dokładnie jego ludzie, ale nic poza tym. – Przestaliśmy go pilnować. To wszystko.
– Wiem, co słyszałam. Mówiłeś, że macie go z głowy. – Fabiana otarła łzę, która załaskotała ją w policzek. – Że zamknąłeś temat.
– Podsłuchiwałaś nas? – Z niedowierzaniem pokręcił głową, bo tego też nie przewidział. Pomyślał, że jej nie docenił.
– Usłyszałam przypadkiem – sprostowała.
– Nieważne. – Machnął ręką, bo jakie to miało znaczenie. – Odwołałem chłopaków. Już nie obserwują Tymona.
– Ach tak... – powiedziała cicho Fabiana.
– Naprawdę pomyślałaś, że coś mu zrobiliśmy?
– Widziałam, co spotkało tego... – Ponownie przełknęła ślinę. Nie pamiętała zbyt wiele, bo jej mózg uruchomił chyba jakiś zawór bezpieczeństwa i po prostu częściowo się wyłączył, ale błysku noża i jęku umierającego Raada miała nigdy nie zapomnieć.
– Nic nie widziałaś – powiedział Karim. – Rozumiesz?
Zabrał ze sobą gazetę, żeby pokazać Fabianie notkę o tajemniczym zabójstwie dwóch Marokańczyków i o spekulacjach, że były to jakieś porachunki gangów, ale teraz zrezygnował z tego pomysłu. Uznał, że ta wiedza jest jej niepotrzebna. Zwłaszcza o tym, że jego podejrzenia okazały się słuszne. Dziennikarz zamieścił fragment rozmowy z anonimowym informatorem, współpracownikiem ofiar, który zdradził kilka ciekawych detali o Adilu i Raadzie. Między innymi to, że kilka tygodni wcześniej przechwalali się miłosnym podbojem, jeśli tak można było określić gwałt, którego dopuścili się wobec siedemnastoletniej obywatelki Włoch.
– Zdumiewasz mnie. – Zaśmiał się cicho. – Naprawdę sądziłaś, że uda ci się uciec? Niewiarygodne. Podsłuchujesz, wściubiasz nos w nieswoje sprawy – wymienił. – Na dodatek jesteś bezczelna i harda. Czemu się nie poddasz? Wszystkim byłoby łatwiej. – W jego głosie wybrzmiewały protekcjonalne nutki.
– Jestem jaka jestem – odpowiedziała po chwili. – Nie zamierzam nosić kagańca i ważyć każdego słowa. I tak, naprawdę myślałam, że mi się uda. – Zacisnęła zęby i odważnie popatrzyła mu w twarz.
– Nadal tak myślisz?
– Nadal.
– To bardzo źle. – Wydął mięsiste usta i uśmiechnął się do niej niczym ojciec do krnąbrnej pociechy. – Dobrze, że zachowałaś chociaż tyle rozumu, żeby nie szukać pomocy u francuskich żandarmów. Są mało skuteczni. Choć trzeba przyznać, że czasami bardzo zabawni – dodał. Wstał i przez chwilę rozglądał wokół. – Kiedyś bardzo lubiłem ten pokój – wyznał.
– Kiedyś?
– Tak, kiedyś. Dawno, dawno temu – rzekł bardziej do siebie niż do niej i wyszedł.
Opadła na poduszkę i znów zaniosła się płaczem.




[1] Islam. Krótka formuła modlitewna wypowiadana po czyjejś śmierci.
[2] „W imię Boga miłosiernego i litościwego”
[3] System służący wykrywaniu powiązań przestępczych

środa, 22 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 5

Rozdział 5


Mogła śmiało powiedzieć, że dosyć dobrze poznała rezydencję. Spacerowała, zaglądając to tu, to tam. Kiedyś chciała policzyć sypialnie, ale jaki to miało sens? Żaden. Połowa pokoi stała pusta, mimo to codziennie w nich sprzątano, ścierano kurze i wietrzono. Czasami Fabiana zachodziła do biblioteki, żeby przynieść sobie stamtąd jakieś książki. Nikt nie oponował, więc uznała że jej wolno. Często słyszała rozmowy dobiegające z gabinetu Karima. Niestety najczęściej rozmawiał po rosyjsku, zwłaszcza przez telefon, a stłumione dźwięki docierały do niej jak przez mgłę.
Postanowiła to zmienić. Zakradła się do niewielkiego pokoju, z jednej strony graniczącego ścianą z biblioteką, a z drugiej z gabinetem. Przystawiła ucho do ściany i przestała oddychać, żeby niczym nie zagłuszać dźwięków z gabinetu. To też się nie sprawdziło, podobnie jak przystawienie wazoniku, żeby wzmocnić głośność „przekazu”.
Bardzo ją to zniechęciło, zwłaszcza, że zastała ją tam jedna z pokojówek. Wyraźnie się speszyła, wyszła bez słowa, a nazajutrz ktoś zamknął ten pokój na klucz. Ale Fabiana się nie poddawała. Rozważała nawet tak szalony pomysł, jak zakradnięcie się bezpośrednio do gabinetu i ukrycie za grubymi zasłonami lub w jednej z wielkich szaf, ale gdy pomyślała o realizacji tego planu i ewentualnych konsekwencjach w razie wpadki, od razu jej przechodziło. Mimo to, węszyła, podsłuchiwała i cały czas podsycała nadzieję, że kiedyś stąd ucieknie.
Dlatego prawie oszalała ze szczęścia, gdy któregoś dnia kapryśny los pozwolił na wniknięcie w prywatny świat Karima. Siedziała na małej ławeczce, tuż pod oknami biblioteki i enty raz czytała „Mistrza i Małgorzatę”, gdy do jej uszu dotarły dwa męskie, nisko brzmiące głosy. Od razu poznała Karima i Radika. Nastawiła czujnie słuch, odwróciła się, żeby zlokalizować, skąd dochodzi rozmowa i...
Bingo.
Ktoś zostawił uchylone okno w gabinecie. Fabiana zamknęła książkę i zbliżyła się do okna tak, żeby nikt z wnętrza rezydencji nie mógł jej zauważyć. Nie zraziły ją nawet pnące róże, które zarosły prawie całkiem wolną przestrzeń przy ścianie. „Zawsze mogę powiedzieć, że chciałam zerwać kilka, bo tak pięknie pachną” – przygotowała w myślach wymówkę. Stała i wytężała słuch, zamknąwszy uprzednio oczy, żeby jeszcze lepiej skupić się na rozmowie. Intuicyjnie czuła, że to będzie coś ważnego, co dotyczy właśnie jej.
Na początku nie mogła zrozumieć o czym gadają Karim i Radik, ale wtedy usłyszała, jak „przydupas” Karima, jak określała Radika, wyraźnie powiedział: Kapela. Aż ją zatchnęło z wrażenia. Czuła, że chwila i pękną jej bębenki w uszach, tak długo powstrzymywała oddech. Cichuteńko wypuściła powietrze i znów: chłonęła każde słowo, dziękując Bogu i wszystkim, że rosyjski jest tak bardzo podobny do polskiego. Nie znała znaczeń pojedynczych słów, ale główny sens rozmowy docierał do niej bez trudu.
Nie zwracała uwagi na to, że materiał jej sukienki z sekundy na sekundę ciemnieje pod pachami, a z czoła na dekolt kapie pot. Podobnie zignorowała fakt, że ktoś może ją w końcu zauważyć. W ostatniej chwili usłyszała kroki ogrodnika na wyżwirowanej ścieżce. Było za późno na ucieczkę, więc zanurkowała w róże, kalecząc się kolcami i zeschniętymi gałązkami i modląc o to, żeby nie zerknął w jej stronę.
– Dzięki... – Wzniosła oczy do nieba, gdy stary Gaston minął ją, pogwizdując pod nosem jakąś francuską piosenkę.
Odczekała chwilę, żeby oddalił się na bezpieczną odległość i postanowiła wymknąć się z kryjówki. Nie miała już po co w niej tkwić, zwłaszcza że Radik i Karim skończyli rozmowę. Zachowała na tyle rozumu, żeby w jakiś sposób uzasadnić swój wygląd. Wylazła spomiędzy krzewów, podbiegła pod murem na drugi koniec budynku. Akurat tutaj nie rosły róże, ale za to pysznił się w słońcu gigantyczny aloes drzewiasty, wysoki na dwa metry, albo i więcej. Brzegi długich niczym szable, częściowo zdrewniałych u nasady liści, pokrywały rzędy kolców. „Trudno, przeżyję” – uznała, bojąc się, że w innym miejscu może ją uchwycić któraś z kamer wiszących na budynku rezydencji i wycelowanych na ogród. Spektakularnie „potknęła” się na wypielęgnowanym i gładkim niczym stadionowa murawa, trawniku i wpadła w środek kolczastej korony. Zamierzała głośno krzyknąć, żeby kręcący się niedaleko Gaston mógł ją usłyszeć, ale akurat tego nie musiała planować. Wrzasnęła jak oparzona.  
– Jak to się stało? – ubolewał, pomagając jej wydostać się spomiędzy połamanych pędów krzewu. – Panienko, a cóż to panienka robiła? Tak się wywrócić? – Załamywał ręce, widząc podrapane do krwi nogi Fabiany i nie mogąc zrozumieć, dlaczego dziewczyna wygląda, jakby godzinę tarzała się w krzakach.
– Och, nie wiem. – Fabiana schyliła się, żeby otrzepać sukienkę z powbijanych kolców i innych paprochów. Otarła kolana i zerknęła z uśmiechem na Gastona. – Nic się nie stało, zaraz to sobie opatrzę. Zauważyłam... – zacięła się, bo chciała powiedzieć, że to piękny motyl przysiadł na jednym z czerwonych kwiatostanów aloesu, ale ugryzła się w język. Nie miała pojęcia, czy motyle lecą do tych kwiatów. – Zobaczyłam jaszczurkę, siedziała na aloesie, była taka wielka, chciałam podbiec, żeby ją lepiej zobaczyć no i bęc. – Uśmiechnęła się niefrasobliwie.
– Bęc? – zapytał Gaston. Zbliżył się do Fabiany i spomiędzy jej włosów wyjął mały różowy płatek. – A to? – Pokazał jej znalezisko. Nie dowidział zbyt dobrze na słońcu, bo od paru lat zmagał się z jaskrą. Tylko dlatego nie dostrzegł, jak Fabiana natychmiast oblała się rumieńcem, takim od cebulek włosów aż do palców u stóp. – Że też z panienki taki dzikus. Wskakiwać w kaktusy? Chan powinien zabrać panienkę do dżungli amazońskiej – zażartował.
– Tam nikt nie dba o rośliny. – Zaśmiała się nieco sztucznie. – Okropnie go połamałam – stwierdziła, patrząc na aloes. Przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy.
– Niepodobna... – westchnął Gaston. – Aloes odrośnie, zadrapania zejdą, ale na przyszłość radzę uważać – mruknął, czując, że coś mu nie pasuje w tej całej sytuacji.
– Przepraszam. – Fabi na wszelki wypadek potrzepała głową, jeszcze raz przeprosiła starego ogrodnika za zamieszanie i popędziła do rezydencji.
Na paluszkach minęła drzwi gabinetu Karima, modląc się, żeby w tym momencie nikt z niego nie wyszedł. Uspokoiła się nieco dopiero pod chłodnym prysznicem. Umyła włosy, a na kolano nakleiła mały plaster znaleziony w apteczce pod umywalką. Na wszelki wypadek założyła długie spodnie i bluzkę z rękawami do łokci.
– Pięknie – wymamrotała, zerkając do lustra. Policzki płonęły żywym ogniem, więc zamaskowała czerwień korektorem i solidnie przypudrowała, bo za chwilę miała się zjawić Alija z lunchem. – Pomyślisz o tym później – warknęła do siebie. – Później. Rozumiesz?
Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Zachowała na tyle trzeźwości umysłu, żeby skrupulatnie wyjąć z sukienki każdy nawet najmniejszy ślad po bliskim spotkaniu z różami. Wszystkie kawałeczki gałązek, listki i kolce zgarnęła do ręki i owinięte papierem toaletowym, wrzuciła do ubikacji. Dopiero teraz sukienka nadawała się do wylądowania w koszu z brudną bielizną, codziennie opróżnianym przez jedną z pokojówek.
– Wywróciłam się na trawniku i wpadłam w sam środek tego wielkiego aloesu. Wyobrażasz sobie? – mówiła do Aliji, czując jak na jej szyję wypełza zdradziecki rumieniec. Na szczęście ją też wysmarowała obficie korektorem. – I to wszystko przez głupią jaszczurkę. Ech... – Kręciła głową.
Alija powiedziała, że powinna bardziej uważać, a potem Fabianie udało się sprowadzić rozmowę na dobrze utartą ścieżkę, czyli gadki szmatki o celebrytach. Wkrótce, w pobliskim Cannes miał się rozpocząć festiwal filmowy i Alija planowała, jak co roku, udać się tam i złowić choć kilka autografów.
– Marzy mi się fotka i podpis Leo Blacka[1]. I oczywiście selfie z nim. Znasz go? – pytała zaaferowana, patrząc na Fabianę, która bez większego zaangażowania grzebała łyżką w zupie minestrone.
– Kojarzę.
– Uwielbiam go. – Alija przyłożyła skrzyżowane dłonie do piersi. – Niestety, ma dziewczynę. Wiesz, że to Polka? Jak ty? – uraczyła ją ciekawostką, która niezauważona wpadła do uszu Fabiany i równie szybko zeń wypadła.
– Ciekawe, naprawdę? – potaknęła, będąc myślami zupełnie gdzie indziej.
– Tak, ta dziewczyna jest nawet ładna, ale w porównaniu do poprzedniej dziewczyny Blacka, wypada dosyć słabo... – Alija ucieszona, że wreszcie znalazła słuchaczkę, zaczęła wykład o brytyjskim aktorze i jego miłosnych podbojach.
Fabiana potakiwała, co jakiś czas zadała pytanie i dziękując Bogu za gadulstwo Aliji, skończyła zupę.
– Położę się – powiedziała. – Po tym upadku wszystko mnie boli.
– Jasne. – Alija pogłaskała ją po głowie i wyszła, zabrawszy naczynia.
– Pomyślisz o tym później – oświadczyła prawie bezgłośnie Fabiana, gdy została sama. – Później...

***
Próbowała zapomnieć o tym, co usłyszała, a raczej podsłuchała, bo przecież słowa, które padły z ust Karima i Radika nie miały nigdy trafić do jej uszu. Wahała się, czy powinna o tym wspomnieć Aliji, lecz cóż ona mogła wiedzieć? A nawet gdyby Karim, lub bardziej prawdopodobnie Radik, zdradzili coś Aliji, czy ta podzieliłaby się z nią taką wiedzą? Fabiana potrząsnęła głową. To nie miało sensu i mogło spowodować, że Alija przekazałaby wszystko Karimowi, gdy ten wróci z kolejnej podróży, którą odbywał tylko w sobie znanym celu.
„Lepiej udawać, że nic nie wiem” – uznała. Mimo upływających dni i usilnych prób zapomnienia o sprawie, nie była w stanie usunąć z pamięci obojętnego tonu głosu Karima, gdy mówił: „Temat tego gnojka uznaję za zamknięty”. Jak mogła to interpretować? Gdy wyobrażała sobie, co mogli mu zrobić, robiło się jej słabo. Pisk przeszywał uszy, a ciało oblewał lodowaty pot. „A może po prostu go uwolnili? Wypuścili skądś, gdzie dotychczas go przetrzymywali? Zapłacili za milczenie? Może Tymek żyje teraz jak król, a ja niepotrzebnie się martwię?” – dociekała.
Próbowała racjonalizować sobie, że Karim nie jest patologicznym sadystą i oprawcą, bo przecież na razie nic na to nie wskazywało. Ledwie uspokoiła zbyt szybko tętniące serce, by po chwili gdzieś w tyle głowy usłyszeć uwagę Aliji: „Karim nigdy nie skrzywdziłby żadnej kobiety i dziecka”. Więc jak to z nim jest? Kto mógł czuć się bezpiecznie? Tylko kobiety i dzieci?
Snuła się po ogrodzie. Pozornie wyglądało jakby podziwiała jego urok, ale zamiast cieszyć oczy coraz bujniejszą roślinnością, Fabiana intensywnie rozmyślała. W jej głowie szalała prawdziwa burza. Sprzeczne ze sobą wnioski doprowadzały ją do szaleństwa i odbierały tę nędzną namiastkę spokoju i rutyny, którą wypracowała przez sześć tygodni przymusowego pobytu w rezydencji na Cap Martin. Coraz częściej żałowała, że los pozwolił jej poznać nowe fakty w sprawie Tymona. „Ech, mogłam tego nie słuchać. I tak nic nie mogę zrobić” – frustrowała się bez końca.
Bezmyślnie poruszające się stopy zawiodły ją do miejsca, gdzie parkowali przyjezdni pracownicy rezydencji. Rzuciła wzrokiem na kilka samochodów i jej uwagę przykuł mały fiacik 500. Stał na końcu parkingu i wesoło połyskiwał czerwienią dachu. Fabiana podeszła bliżej i nagle zauważyła coś, co natychmiast spowodowało szybsze bicie jej serca. Dyskretnie zajrzała do wnętrza auta przez opuszczoną do połowy szybę. Na siedzeniu kierowcy leżał pęk kluczy. Od razu rozpoznała pilota do samochodu i jeszcze drugie, podobne urządzenie.
„Czyżby to do bramy wjazdowej?” – pomyślała, bezwiednie zagryzając do krwi dolną wargę. Rozejrzała się wokół. Nikogo nie było w pobliżu, gdzieś zza tyłów rezydencji dobiegał ją warkot piły spalinowej i stłumione pokrzykiwania. Przypomniała sobie, że Radik wspominał jej i Aliji o przycinaniu kilku figowych drzew rosnących przy zachodnim skrzydle rezydencji. „Będzie hałas” – uprzedził. Pewnie poszedł pomóc Gastonowi, wszak ten był już emerytem i nie dysponował wystarczającą siłą i energią. Wzięła głęboki wdech i odeszła od samochodu, który najpewniej należał do Avril. Sugerowała to nie tylko marka i rozmiar auta, ale i kolorowa apaszka leżąca na podszybiu. Fabiana była pewna, że kiedyś widziała ją na szyi dziewczyny.
Powoli, spacerowym krokiem dotarła w okolice bramy wjazdowej, żeby skonstatować, że nikogo nie ma w małej budce strażniczej. Zacisnęła kciuki w duchu i znów „przypadkiem” zawiodło ją na parking. Chwilę pokrążyła, czekając aż ślepy los postawi na jej drodze kogoś, kto po prostu ją spłoszy i odwiedzie od pomysłu, który przed chwilą nieśmiało zakiełkował w jej głowie.
Teraz nie mogła już tak powiedzieć. Z upływem każdej kolejnej sekundy plan przybierał coraz wyraźniejszy kształt. Wtórował mu wielki, gigantyczny wręcz wybuch nadziei, że Fabiana stąd ucieknie. Nie bez powodu udało się jej podsłuchać Karima. To musiał być znak! Ostatni raz rozejrzała się wokół, zerknęła na zegarek, żeby stwierdzić, że do podwieczorka brakuje jeszcze dwóch godzin i podeszła do samochodu Avril. Na moment jej serce zastygło, gdy szarpnęła za klamkę oczekując wzbudzenia alarmu, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wsiadła, zapięła pasy i wzięła kilka bardzo głębokich wdechów, bo z wrażenia kręciło się jej w głowie.
Już dawno nie prowadziła samochodu, ale nigdy nie sprawiało jej to problemów. Egzamin na prawo jazdy zdała za pierwszym podejściem. Przeżegnała się i uruchomiła silnik. Natychmiast zamknęła wszystkie okna. „Jeśli ktoś mnie zobaczy, łatwiej uzna, że to Avril”. Miały dosyć podobny kolor włosów, ale na wszelki wypadek szybko zwinęła je w coś podobnego do koczka noszonego przez pomocnicę Sary i wepchnęła za kołnierz sweterka. Wycofała powoli, starając się zrobić to płynnie i pewnie. Żwirek, którym wysypano podjazd, cicho trzeszczał pod kołami. Fabiana dotarła pod bramę wjazdową. Nacisnęła guzik drugiego pilota i przez trzy, ciągnące się niczym wieczność sekundy czekała, aż drgnie wielka kuta brama.
– Jezu... dzięki! – pisnęła, gdy jedno ze skrzydeł zaczęło skrywać się we wnętrzu muru.
Od razu przytknęła dłoń do ust, myśląc, że jest kompletnie głupia. Z czego się cieszyła? Przecież to nawet nie było przysłowiowe „B”. Gdy opuści posesję, wtedy może powiedzieć, że uczyniła pierwszy krok do odzyskania wolności. Kwadrans później, nie wierząc we własne szczęście, śmigała przez wąskie uliczki Cap Martin. Intuicyjnie kierowała się na wschód, żeby dosyć szybko dotrzeć do drogi wiodącej do Mentony. Stamtąd ruszyła dalej, do granicy z Włochami.
– Boże, dopomóż – szeptała, zaciskając palce na kierownicy.
Stanęła w kolejce do przejścia przez granicę; sznur samochodów za nią, podobny przed i po obu stronach. Kolejki powoli przesuwały się w stronę następnego etapu wolności. Nagle tuż przy bocznej szybie zauważyła motocyklistę. Pojawił się niczym duch. Prawie udławiła się własnym sercem, spostrzegając, że to żandarm. Gapił się na nią. Wykrzywiła twarz w grymasie, który mógł przypominać beztroski uśmiech. Mężczyzna odpowiedział tym samym, choć z pewnością jego uśmiech nie był równie sztuczny i okupiony nadludzkim wysiłkiem, żeby wyglądał naturalnie.
„A może to jakiś znak? - pomyślała. - Może powinnam się zgłosić na policję? Gdy im wszystko opowiem, na pewno mi pomogą. To nieważne, że ukradłam samochód, przecież to było w samoobronie, wyższa konieczność, czy jak się to nazywa” - spekulowała gorączkowo. Zdawała sobie sprawę, że bez kłopotów by się nie obyło. „Zatrzymają mnie w areszcie zanim cała sytuacja się wyjaśni, ale ostatecznie odzyskam wolność”. Kusiło ją, żeby dać znak żandarmowi, że chce z nim porozmawiać, lecz nic nie zrobiła.
Ruszyli. Ten incydent kosztował ją tyle nerwów i zdrowia, że zatrzymała samochód na najbliższym zjeździe i wysiadła, żeby choć na chwilę pooddychać świeżym powietrzem.
- Myśl, dziewczyno... - mruknęła do siebie. „Macki tej mafii sięgają wszędzie. Czy Tymek żyje? A jeśli skończę, jak on? Karim na pewno się zemści, gdy zgłoszę to policji. A co z Aliją? Ona też będzie miała kłopoty - rozważała w duchu za i przeciw. - Może Karim mi podaruje, gdy po prostu wrócę do Polski? Zapomni o mnie?” - Co robić? - Uderzyła kilka razy pięścią w czoło. Rozum podpowiadał, żeby poszukać najbliższego posterunku żandarmerii, ale intuicja mówiła inaczej. I jeszcze ten cichuteńki głosik, gdzieś na dnie serca...
Nagle podjęła decyzję, wsiadła z powrotem i zajrzała do schowka po prawej stronie. Nie mogła uwierzyć we własne szczęście.
– Bóg czuwa nade mną – westchnęła z wdzięcznością, widząc wielki i wypchany po brzegi, damski portfel.
Szybko sprawdziła jego zawartość. Niefrasobliwa Avril zostawiła jej niezłą sumkę. W głównej kieszonce spoczywały banknoty o łącznej wartości czterystu euro, oprócz tego garść monet, oczywiście dokumenty wozu, a nawet prawo jazdy. Do tego kilka kart kredytowych, którymi przecież można płacić zbliżeniowo, choć akurat na to ostatnie Fabiana się nie nastawiała. Była pewna, że natychmiast, gdy odkryją jej ucieczkę, Avril zablokuje wszystkie karty, poza tym właśnie po nich mogli ją łatwo namierzyć.
Gnała tak szybko jak pozwalały na to znaki, kierując się konsekwentnie na wschód i myśląc, co będzie lepsze: czy jechać bez przystanków, czy może lepiej zmylić pościg i ukryć się gdzieś na kilka dni? „Będą szukać samochodu!” – pomyślała, żeby za moment rozważać: „A może jednak skierować się do najbliższego posterunku? Albo dotrzeć do jakiegoś dużego miasta i tam poszukać pomocy?” Miała tyle możliwości. Za dużo. W chaosie, który panował w jej głowie, próżno by szukać logicznych wniosków.
Co chwilę zauważała tablice z drogowskazami, które kusiły, żeby zjechać na główną trasę wiodącą do Genuy. Nie miała pojęcia, gdzie leży to miasto. Zawsze była słaba z geografii, zresztą co ją obchodziła jakaś Genua? Intuicyjnie uznała, że lepsza będzie droga prowadząca przy linii morza. Widok połyskującej w słońcu wody działał kojąco.
Emocje już nieco opadły i nagle Fabiana poczuła się bardzo zmęczona, na dodatek głód dał znać o sobie głośnym burczeniem żołądka. Wiedziała, że nie powinna się zatrzymywać, ale co gdy zasłabnie z głodu, zmęczenia i stresu? Niechętnie, ale wjechała do Savony, pierwszego miasta, które nawinęło się pod koła. Parkując przy porcie myślała, co dalej? Czy zatrzymać się tu na noc i przespać w samochodzie, a może wynająć pokój w jakimś niedrogim hoteliku? Szkoda jej było pieniędzy, ale spać w aucie? To też nie do końca jej odpowiadało. Nie ze względu na niewygodę, bała się, że ktoś ją zauważy i narobi sobie problemów.
Fabiana zerknęła na zegarek: dochodziła ósma. Żeby nie nosić przy sobie tylu rzeczy, odpięła od kółka pilota od samochodu, a z portfela wyjęła pięćdziesiąt euro. Zamknęła wóz i skierowała się do centrum. Szybko trafiła na jakąś restaurację i zamówiła dwie pizze. Jedną zjadła od razu, a drugą zapobiegawczo zabrała ze sobą. Wolała nie zatrzymywać się zbyt często, tylko wtedy gdy będzie to absolutnie konieczne. Na szczęście co do tankowania, bak fiacika Avril jeszcze był pełny. Rzuciła pudełko z pizzą na tylne siedzenie i odpaliła silnik. Nagle dotarło do niej, że chyba nie da rady, musi choć na chwilę odpocząć, uciąć sobie drzemkę albo pójść nad morze, ochlapać twarz wodą i dostarczyć spracowanemu mózgowi odrobinę tlenu.
Zamknęła samochód i poszła na spacer. Szła na zachód, wzdłuż plaży i pocierała co jakiś czas zziębnięte ramiona, bo zapadł zmierzch i zrobiło się znacznie chłodniej, niż było przed kilkoma godzinami. Zerknęła za siebie, żeby skonstatować, że za bardzo oddaliła się od parkingu, wiec poszukała wzrokiem jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby usiąść na chwilę i dać sobie kwadrans na wyciszenie. Przycupnęła na ławeczce. Fale cicho pluskały o brzeg, gdzieś na horyzoncie migotały światełka palące się na jachtach, a Fabiana czuła się samotna i słaba, jak nigdy wcześniej. Starała się nie myśleć o tym, co zostawiła za sobą, o Aliji i innych ludziach, którzy na pewno srogo zapłacą za to, że pozwolili jej uciec. Żałowała, że Alija poniesie konsekwencje, ale czy miała jakiś wybór? Gdzieś głęboko w sercu odzywał się głosik, mówiący: „Zbyt łatwo ci poszło, to się nie uda”, usilnie próbowała go zignorować. Niestety wybrzmiewał coraz głośniej i głośniej, sprawiając jej ból i powodując, że dłonie drżały, a w gardle rosła klucha strachu.
– Boże, pomóż mi – jęknęła płaczliwie. – Niech będzie tak, żeby było...
Zamilkła. Jak miało być dobrze? Nie widziała takiej możliwości. Bała się przyszłości, obojętnie, czy miała oznaczać dalszą niewolę u Karima, czy też powrót do Warszawy i zmierzenie się z tym, co na nią czekało, a raczej nie czekało, bo przecież do starego życia już wrócić nie mogła. Z niego pozostały jedynie przyjaciółki, którym nie potrafiłaby zdradzić prawdy. A co z Tymonem? Nawet nie chciała o tym myśleć. Już chyba przestała go kochać i zdumiewał ją ten fakt, bo oznaczał, że ich miłość i związek nie były wiele warte. Tak szybko wypaliła się iskra uczucia. Błysła i zgasła. Może zabrakło paliwa, a może od początku tylko Fabiana podsycała ogień coraz słabiej tlący się w ich sercach?
– Już za późno... – westchnęła do siebie, myśląc, że ten czas, kiedy mieszkała, żyła i kochała Tymona, już nigdy nie wróci, nawet (na co miała ogromną nadzieję) gdy Tymon żyje i jest zupełnie zdrów. 
Nagle usłyszała jakiś nieokreślony dźwięk, ciche kroki i pomruk rozmowy. Dopiero po sekundzie spostrzegła, że pochodzą od dwóch mężczyzn, idących w jej kierunku. Zmierzali od strony parkingu, więc w pewnym sensie odcięli jej drogę odwrotu. Od razu jej serce zerwało się do galopu, a żyły wypełniła adrenalina. Dwaj osobnicy zbliżali się nieubłaganie, a z każdym metrem jej obawy, że nie spotka ją z ich strony nic dobrego, rosły. Wstała i udając, że nie zwraca na nich uwagi wyszła im naprzeciw. Odetchnęła z ulgą, gdy minęła czarnoskórych młodzieńców. W dobiegającym z dala świetle portowych latarni zdążyła zauważyć, że mogli mieć nie więcej lat niż ona i byli dosyć solidnie zbudowani i wysocy. Na szczęście ich ciuchy nie wskazywały, że to jakieś szemrane postacie. Ot, dwójka facetów spacerująca przez port późnym wieczorem.
– Przestań w każdym człowieku widzieć zboczeńca lub porywacza, bo oszalejesz – wymamrotała cicho do siebie i jeszcze mocniej objęła się ramionami.
Nie uszła więcej niż dziesięć metrów, gdy usłyszała wyraźnie, że ktoś za nią idzie. Odwróciła się i nagle życie stanęło jej przed oczami. Nie zdawała sobie sprawy, że Adil i Raad, dwaj młodzi Marokańczycy, którzy od paru miesięcy pracowali na jednej z budów w pobliskiej miejscowości Varazze, postanowili jednak zaczepić tę piękną, jasnowłosą dziewczynę, którą zauważyli już w restauracji. Samotnie przechadzała się po plaży przy porcie, jakby na nich czekała... Zawrócili więc i poszli za nią, starając się robić to na tyle cicho i szybko, żeby dogonić ją jeszcze z dala od parkingu. I ludzi.
– Dobry wieczór – zagadnął Adil i zapobiegawczo stanął tak, żeby odciąć Fabianie jakąkolwiek możliwość ucieczki. – Co taka piękna dziewczyna robi tutaj sama? – zapytał po angielsku, prześlizgując się wzrokiem po jej ciele. Stwierdził, że na pewno nie ma przy sobie żadnej torebki i raczej nie dysponuje telefonem komórkowym, bo żadna z kieszeni dżinsów nie wskazywała na to. – Mówisz po angielsku? – dodał po chwili. – A może po francusku, ślicznotko? – dociekał.
– Mówię po francusku – odparła w końcu w tym języku. – Przepraszam, ale się spieszę – powiedziała i ominąwszy Adila, ruszyła w stronę parkingu, przeklinając w duchu swój los i głupotę, a dokładnie kompletny brak ostrożności.
– Hej, poczekaj! – krzyknął Raad. Dogonił ją w dwie sekundy, złapał za rękę i uśmiechnął się zawadiacko. – Co tak uciekasz? – zarżał. Zęby błysnęły oślepiającą bielą. – Przecież cię nie zjemy.
– Płochliwa jesteś – skomentował Adil i wyciągnął dłoń, żeby odgarnąć niesforny kosmyk włosów z twarzy Fabiany.
– Puść mnie – powiedziała, patrząc na długie palce Raada, obejmujące prawie całe jej ramię. – Proszę, puść mnie...
– Przecież cię nie trzymam. – Zaśmiał się i wyprostował palce, ale co z tego, skoro od razu Adil złapał ją za drugą rękę.
– Dajcie mi spokój. Naprawdę się spieszę, mąż na mnie czeka. – Zmieniła ton z błagalnego na taki, który z założenia miał brzmieć groźnie i stanowczo, ale zdradzały ją szczękanie zębów i łzy, które zapiekły pod powiekami.
– Mąż? – Raad przekrzywił głowę. – Nie widzieliśmy nikogo w twoim czerwonym fiaciku, mała Francuzeczko z dziwnym akcentem. Chyba, że to nie twój samochodzik. Sprawdźmy, co masz w kieszonce... – mruknął lubieżnie i mrugnął porozumiewawczo do kumpla. Ten od razu jedną ręką obłapił Fabianę w pół, a drugą przytknął do jej ust, przewidując, że zacznie krzyczeć.
– Co my tu mamy? – powiedział Raad, wyciągając z kieszeni garść monet i pilota od samochodu. – A jednak... – mruknął z satysfakcją. – Fiat pięćset na francuskich blachach. Niestety, męża w nim brak – skwitował, machając pilotem przed oczami Fabiany.
– A może jest w bagażniku? – zażartował Adil.
– Pod warunkiem, że to jakiś karzeł? – Raad aż się zgiął, tak go rozbawiła wymiana słów z kumplem. Tym bardziej to było śmieszne, że słuchała jej absolutnie przerażona właścicielka samochodu.
– A może pójdziemy gdzieś o tym pogadać? Co ty na to, Francuzeczko? – Adil na moment odsłonił usta ofiary, ale prawie od razu z powrotem mocno docisnął dłoń, bo poczuł głęboki wdech, który wzięła Fabiana.
– Dobra, koniec tego pieprzenia – oznajmił Raad.
– Raczej początek...  – odparł drugi Marokańczyk.
Jeszcze zanim postanowili pójść za Fabianą, odkryli, że niedaleko stąd znajduje się porzucony barak, z którego już dawno nikt nie korzystał. Tam zamierzali zawlec swoją pannę do towarzystwa. Już kiedyś udała im się podobna akcja, ale wtedy zgwałcili jakąś tutejszą dziewczynę. Darowali jej życie, bo gdy wyprowadzali ją z nocnego klubu, była dosyć mocno pijana. Na dodatek dysponowali wtedy pigułką gwałtu.
Dzisiaj...
Dzisiaj stawką była ich wolność versus życie tej małej rudoblond ślicznotki. Wynik rozgrywki? W nikim z tej trójki nie budził nawet cienia wątpliwości...  



[1] Fikcyjna postać. Główny bohater cyklu o Wędrowcach, autorstwa Augusty Docher.