Rozdział 11
Chociaż rozmowa z Nikołajem Stołypinem okazała się całkiem interesująca,
bo panowie rozprawiali o wyścigach konnych i o swoich stadninach, a przecież
Karim miał takową w Kazachstanie, i tak nie mógł się oprzeć, żeby co jakiś czas
dyskretnie zerknąć na zegarek. Za każdym razem zdawało mu się, że już dawno
minęło wyznaczone pół godziny „wolności” Fabiany, a tu jak na złość, minuty
wlekły się niczym godziny. W końcu Stołypin parsknął śmiechem, powiedział coś o
byciu młodym i zakochanym i uwolnił Karima od swojego towarzystwa.
– Czas wypić toast za naszego ukochanego solenizanta, a pan, panie
Kasymow powinien iść poszukać tej pięknej dzierlatki, bo a nuż wpadnie w czyjeś
sidła. – Poklepał go krzepiąco po ramieniu. – Ja też idę znaleźć moją Lidkę,
choć nie liczę, że jest dla kogoś pokusą. – Zaśmiał się rubasznie i pożegnał
skinieniem głowy.
Karim z ulgą opuścił salę, energicznie przeszedł przez hol, nawet nie
licząc, że spotka tam Fabianę. Mógł powiedzieć, że już dosyć dobrze ją poznał,
więc od razu skierował się ku wyjściu z rezydencji. Stanął na szczycie schodów
i rozejrzał na boki.
– Ech... mam nadzieję, że jesteś z tyłu domu, bo jak nie... – Zmarszczył
brew.
Najpierw sprawdził ogród przy zachodnim skrzydle, żeby z niepokojem
stwierdzić, że Fabiany tam nie ma. Starał się nie dać po sobie poznać, że jest
zdenerwowany, więc choć nogi rwały się do biegu, a w głowie obrzucał gospodarza
stekiem obelg za ten gigantyczny teren posesji, szedł powoli wzdłuż pałacu, myśląc,
że jest kompletnym durniem. Przecież minął raptem kwadrans, jak Fabiana go
opuściła. Z drugiej strony wiedział, że w ciągu piętnastu minut można uciec,
znaleźć środek transportu i wtedy szukaj wiatru w polu.
Aż westchnął, gdy ją zobaczył. Nie miał wątpliwości, że to Fabiana. Tylko
ona założyła na tę uroczystość długą, czerwoną suknię. Stała i z kimś
rozmawiała, niewątpliwie z jakimś mężczyzną. Z każdym krokiem zauważał coraz
więcej detali: towarzysz Fabiany jest młody, ubrany bardzo nieformalnie i ma dosyć
wysoki, przenikliwy głos, bo Karim słyszał go już z kilkudziesięciu metrów.
Nagle kiwnął na Fabianę ręką, ta do niego podeszła i...
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że stoją nad brzegiem basenu.
Przyspieszył.
Podbiegł...
Nogi same go poniosły.
Widział, jak ona nachyla się nad basenem, stoi przy krawędzi, a ten ktoś
kładzie dłoń na jej plecach, jakby chciał ją wepchnąć...
– Vivian! – krzyknął rozpaczliwie. – Nie!!!
Dopadł ich w sekundę, może dwie. Jakieś dwie kobiety, które przechadzały
się po drugiej stronie basenu, aż zamarły z wrażenia, gdy Karim z impetem wpadł
między tę śliczną blondynkę w czerwonej sukni a zupełnie do niej nie pasującego
młodzieńca w pomiętej polówce.
– Patrz! – Jedna chwyciła drugą za ramię. Patrz, co on wyprawia. – Nie
spuszczała oka z tajemniczego mężczyzny, z czarną przepaską na oku.
Karim popchnął Fabianę, aż upadła na posadzkę przy basenie, a co do
Erica, ten od razu wylądował w wodzie. Próbował wygramolić się ze środka, klnąc
na czym świat stoi, ale gdy podpłynął do krawędzi niecki i oparł dłonie, żeby
wyskoczyć z wody, Karim nadepnął mu na rękę.
– Co robisz, debilu?! – wrzasnął. Odpłynął dwa metry od brzegu i z
przerażeniem patrzył na napastnika, który właśnie skupił swoją uwagę na tej
miłej Polce. – Ja nie mogę, co za gnój... – wymamrotał do siebie Eric.
Miał nadzieję, że zaraz ktoś wezwie na pomoc ochroniarzy, żeby zrobili
porządek z tym chamem, ale nikt się nie
kwapił. Widocznie wszyscy uznali, że lepiej się nie wtrącać. Zresztą kto by się
odważył? Nagle wszyscy goście, którzy kręcili się wokół basenu, dyskretnie
opuścili to miejsce. Został tylko dryfujący w wodzie Eric i ta dwójka.
– Miałaś wrócić!!! – wrzeszczał Karim, stojąc przed Fabianą. Przed chwilą
podniósł ją niczym szmacianą lalkę, a teraz trzymał mocno za ramiona i
potrząsał, bezlitośnie wbijając palce w jej delikatne ciało. – Miałaś wrócić! –
powtórzył. – Czemu zawsze muszę cię szukać!
– Boli... – jęknęła, gdy jeszcze silniej zacisnął dłonie.
– Mnie też boli, gdy ciągle muszę wyciągać cię z kłopotów! – Nie popuścił
nawet na gram.
– Nie... – zacięła się. Chciała powiedzieć, że nie minęło obiecane pół
godziny, ale ślepa furia w jego wzroku skutecznie pozbawiła ją głosu. Bała się
popatrzeć, czy z Erickiem wszystko w porządku, zakładając, że to może
rozsierdzić, już i tak wściekłego Karima. Nagle usłyszała, że coś zachlupotało
po przeciwnej stronie basenu, a potem do jej uszu dotarło francuskie
przekleństwo i coś, co zabrzmiało jak: „Bydle. Prawdziwe bydle.”
– Koniec! Wracamy do domu! – Karim szarpnął ją za rękę.
Wlókł Fabianę za sobą, zmierzając ku bramie tak energicznie, że musiała
podbiegać co kilka kroków. Obcas lewej szpilki zbyt mocno wbił się w miękką
murawę. Jej but został tam, błyskając złotym wnętrzem, jak pantofelek Kopciuszka.
Szła za Karimem, starając się nie utykać. Ostre kamyczki na podjeździe zraniły
stopę, ale nie czuła bólu.
Tego bólu nie.
Dotarli na jacht. Zeszła na dół, do saloniku. Znalazła jakiś kąt. Kącik.
Dziurę, gdzie mogła się schronić. Oczywiście pozornie. Siadła zaraz przy
ścianie. Skuliła się na wybitej skórą kanapie, zdjęła drugą szpilkę i oburącz przycisnęła
do piersi, jak tarczę, amulet, który miał ją uchronić przed złem. „To od Aliji.
Czeka na mnie w domu. Przygotuje mi kąpiel, a potem pójdę spać.” – pomyślała,
wbijając wzrok w mały bulaj.
– Gdzie twoje buty? – zapytał Karim, który dopiero teraz dołączył do
niej. Nie odpowiedziała. Kurczowo ściskała ocalałą szpilkę od Manolo Blahnika i
wpatrywała się w czerń nocy, ignorując to, co odbijało się w szybce. „Nie
słuchaj go. Nie patrz na niego. Jego tu nie ma” – powtarzała, żeby nie
wybuchnąć płaczem. – Jesteś głucha?! Gdzie masz buty?! – Doskoczył do niej.
Chciał znów postawić ją do pionu, dosłownie i w przenośni, gdy nagle zauważył,
że cała drży. Spojrzał na jej stopy i dostrzegł krew. – Co u diaska? – Kucnął,
chwycił jej nogę i podniósł. – Kurwa jego mać! – zaklął, widząc jaka jest
poraniona.
– Zgubiłam but – wyszeptała, nie patrząc na Karima.
– No przecież widzę! – warknął, wściekły. – Możesz dostać tężca, albo
innego gówna! Czemu nie powiedziałaś, że ci spadł?!
– Zgubiłam but – powtórzyła. Zamknęła oczy. Spod powiek zaczęły nieśmiało
uciekać pierwsze krople łez. – Dostałam je od Aliji. Kupiła mi za swoje
pieniądze. Powiedziała, że to prezent od niej. A ja go zgubiłam.
– Kurwa mać! Kupię ci nowe, sto par nowych pierdolonych butów! Nie
rozumiesz, że to nieważne!? – Zerwał się na równe nogi. Wyrzucił w górę ręce i
na moment wzniósł wzrok ku niebu. – Mam nadzieję, że na nic nie zachorujesz.
Poczekaj – polecił. Podszedł do barku, odkręcił butelkę stolicznej, a z
szufladki pod kontuarem wyjął czystą ściereczkę. – Trzeba to obmyć. Będzie
szczypało – uprzedził, przysiadając obok i biorąc jej nogę na kolano.
– Zgubiłam prezent od Aliji – powtórzyła jak mantrę.
– Mam go odzyskać? – Nagle Karim domyślił się, że Fabiana nie odpuści.
Czuł, że przegiął. Zrobił z siebie kompletnego durnia, prawdziwego furiata, ale
najbardziej nie mógł sobie wybaczyć, że widział w jej oczach paniczny strach. –
Mam iść i poszukać tego buta? – Nachylił się.
– Kim jest Viviane? – odpowiedziała mu cichym pytaniem...
***
Co z tego, że później zachował się jak dżentelmen? Opatrzył jej stopę,
poprosił kapitana Jugnota, żeby jej towarzyszył, a sam pobiegł do rezydencji Igora,
żeby odnaleźć zgubiony but. Dopłynęli do mariny w Cap Martin, zacumowali, a
Karim zaniósł Fabianę do samochodu i tak samo – w jego silnych ramionach –
pokonała drogę między autem a swoją sypialnią.
Przez cały ten czas nie odezwała się do niego ani słowem. Posadził ją na
łóżku, przyklęknął przed nią i spytał, czy się na niego gniewa. Odwróciła
głowę, żeby spojrzeć w tarasowe okna. Zamiast czerni otulającej zatokę ujrzała
tylko odbicie siebie samej i Karima, człowieka, który stanowił dla niej coraz
większą zagadkę, choć wcale tego nie chciała. Bóg jej świadkiem, że starała się
o nim zapomnieć, traktować go jak Rachata czy Gastona, ale to było niemożliwe.
Zwłaszcza, gdy spała. W snach potrafiła znacznie szybciej dotrzeć do niewygodnej prawdy, niż na
jawie. Kontrolowała myśli, ale gdy śniła, wszystko wyglądało inaczej.
„Dlaczego taki jesteś? – zadawała mu bezgłośnie pytania. –
Raz dobry, czuły, troskliwy? A za chwilę zmieniasz się w kogoś, kogo boję się
tak bardzo, że tracę rozum, oddech...”
– Gniewasz się? – powtórzył. – I słusznie. Trochę
przesadziłem.
„Przesadziłeś?!” – żachnęła się w myślach. Odruchowo potarła
ramię. Nie musiała patrzeć, żeby wiedzieć, że na skórze pojawiły się siniaki,
ślady po tej jego lekkiej „przesadzie”.
– Nie odezwiesz się? – powiedział, kładąc dłoń na jej
kolanie.
W końcu popatrzyła na niego. Powoli zsunęła jego dłoń i
zapytała dobitnie:
– Kim. Jest. Viviane.
– Viviane – powtórzył, podobnie jak ona przybierając oznajmujący
ton.
– Viviane.
Nagle ciszę sypialni zakłócił delikatny dźwięk dzwonka
telefonu. Karim przez moment próbował go zignorować, ale gdy ktoś zadzwonił
ponownie, przeprosił Fabianę, wstał i wyszedł na taras. Wrócił po kilku
minutach. Jego twarz, już i tak zmęczoną, przeszywał co chwilę delikatny skurcz
mięśni.
– Muszę pilnie wyjechać – oznajmił i wyszedł.
– Krzyż na drogę – westchnęła Fabiana.
Opadła plecami na łóżko, zamknęła oczy i pomyślała, że już
nigdy, przenigdy, nie odezwie się do Karima ani słowem. „Dobrze, że wyjechał.
Odetchnę. Muszę złapać dystans, potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć i może
nawet zapomnę o tym uczuciu. Tylko dlaczego już mi go brak? – zawyła w duszy. –
Skąd ta przeklęta pustka i tęsknota?”
***
– O, kochana! Jeśli myślisz, że tym razem pozwolę ci na te
twoje smutki i głodówki, jesteś w grubym błędzie! – Alija stała nad Fabianą, a
jej oczy ciskały gromy.
Była niemożebnie zła. Prawda taka, że najbardziej na Karima,
ale Chan wyjechał. Postanowiła więc rozmówić się z Fabianą, bez względu na to,
że jej pani wyglądała jak kupka nieszczęścia: nie zdjęła sukienki, nie zmyła
makijażu, a śliczna wieczorowa fryzura zmieniła się we wronie gniazdo. Leżała w
rozbebeszonej pościeli, na poduszce wymazanej kosmetykami, a obok niej leżały
brudne z trawy buty.
– Naprawdę, nic mi nie jest – odburknęła Fabiana.
Może gdyby jej wygląd robił lepsze wrażenie, Alija łatwiej by
uwierzyła, że nic się nie stało, ale to wszystko, co zastała po otwarciu drzwi
sypialni i pobieżnym rzucie oka, sugerowało coś innego.
– Co ten... – nagle zacięła się, zauważając siniaki na obu
ramionach Fabi. – Co ten zapchlony pies ci zrobił?! Zabiję go, jak wróci!
Przysięgam! – Usiadła przy niej i nachyliła się, żeby dokładnie zobaczyć
sinofioletowe placuszki po palcach Karima. – Zabiję go! Co się stało?! Mów
zaraz!
– Nic. Błagam, daj mi spokój – odparła Fabiana i odwróciła
się do niej plecami.
– Nie dam ci spokoju.
– To nie dawaj.
– Fabi... – jęknęła Alija. – Proszę, tylko nie to...
Porozmawiaj ze mną. Co się stało? Uderzył cię?
– Nie.
– To skąd te sińce?
– Chwycił mnie za ramiona.
Fabiana prawie niezauważalnie pokręciła głową, żałując że to
powiedziała. Jakie miało znaczenie, co zrobił jej Karim. To i tak nic nie
zmieniało. Zawsze gardziła mężczyznami, którzy stosowali przemoc wobec kobiet i
musiała mieć wyjątkowego pecha, bo ostatnio tylko tacy stawali na jej drodze.
– Za ramiona? A co z twoją stopą? – Nic się nie ukryło przed
czujnym spojrzeniem Aliji.
– Skaleczyłam się, bo wracałam z przyjęcia w jednym bucie. I
wcale nie przez alkohol – dodała sarkastycznie. – Byłam trzeźwa jak szczygieł. Uwierz.
Trzeźwa, posłuszna, miła i punktualna.
– Fabi... – zabrzmiało groźnie.
– Ech... – burknęła Fabiana, czując, że nie wygra z uporem
Aliji. Usiadła i zerknęła na nią z niechęcią. – Stałam przy basenie, gadałam z
takim jednym chłopakiem, który tam był, z obsługi. Pokazywał mi lustra na dnie
basenu i wtedy wpadł Karim, wepchnął Ericka, czyli tego chłopaka, do basenu, a
mnie...
– O matko – przerwała jej Alija. Złapała się za usta i
potrząsnęła głową.
– Karim. Ma. Coś. Z głową – wycedziła Fabiana. – Zrobił mi
awanturę, bo stałam i patrzyłam na dno basenu! Wyobrażasz sobie? Szarpał mną,
wrzeszczał. Najpierw pozwolił mi wyjść do ogrodu, a za chwilę przybiegł tam,
pchnął mnie na ziemię, potem postawił na baczność i zjechał jak psa, potem wlókł
za sobą, właśnie wtedy zgubiłam szpilkę – doprecyzowała. – A na jachcie? Czule
się mną zajął, opatrzył stopę, nawet wrócił po buta, zaniósł mnie do samochodu,
przyniósł tutaj, a na okrasę powiem, że gdy pędził do nas, wykrzykiwał imię
jakiejś Viviane. Przykro mi to stwierdzić, ale twój ukochany Chan jest p i e r
d o l n i ę t y – oznajmiła, akcentując ostatnie słowo. – Pierdolnięty na
całego. Schizofrenia? – Spojrzała na lewe ramię, gdzie prawa, silniejsza dłoń
Karima, zostawiła po sobie wyjątkowo malownicze ślady.
– Viviane... – powtórzyła szeptem Alija.
– Owszem. Oczywiście ty też mi nie powiesz, kim jest
tajemnicza Viviane i dlaczego Karimowi tak odbiło. Dlatego daruj sobie to swoje
fałszywe współczucie, te kłamstewka i niedopowiedzenia i zostaw mnie samą –
fuknęła, nadal skupiając wzrok wyłącznie na swoim ciele. Przesunęła się na
brzeg materaca, zgięła nogę i położyła stopę na kolanie, żeby ją pooglądać. Nie
było źle. Do podbicia wbił się ostry kamyczek, Karim wyjął go i zdezynfekował
to miejsce. Już wytworzył się mały strupek. Skóra wokół nie bolała, ale i tak
Fabiana postanowiła, że posmaruje rankę maścią z antybiotykiem. Miała taką, z
„poprzedniego” życia. – Jeszcze tu jesteś? – burknęła do Aliji, z
zainteresowaniem wpatrując się w spód stopy.
– A żebyś wiedziała, że ci wszystko powiem! – Nagle Alija
zerwała się z łóżka, stanęła na środku pokoju i wycelowała w Fabianę wskazujący
palec. – A żebyś wiedziała.
– Już się boję – parsknęła Fabiana. Opuściła nogę na dywanik
i spojrzała na Aliję nieco kpiąco. – Więc? – Przechyliła głowę.
– Viviane to...
– To...
– Była żona Karima – wykrztusiła z trudem Alija.
– Żona? – zapytała Fabiana, zaskoczona obrotem sprawy.
– Tak.
– I co z nią?
– Nie żyje. Przecież powiedziałam, że to jego była żona.
– Umarła? Jezu... – jęknęła Fabiana. Nagle spostrzegła, że
czoło Aliji pokryło się lekkim szronem wilgoci. – Będziesz miała kłopoty?
– Pewnie tak, ale mam to gdzieś. Chan może mnie zwolnić,
choćby dzisiaj – odparła z mocą. – Zaoszczędziłam trochę kasy, starczy na
minimum pół roku życia we Francji. Mam francuskie obywatelstwo, poradzę sobie
sama. Znajdę pra...
– Jak ci Karim pozwoli – weszła jej w słowo Fabiana.
– Masz rację. – Nagle Alija poczuła, jak uchodzi z niej cała
para. Oklapła, niczym przekłuty balon, myśląc, że jest beznadziejna, skoro nie
potrafiła nigdy postawić się Chanowi. – Ciebie uprowadził siłą, ale ja? Boję
się życia, samodzielności. Niewolnica na własne życzenie. Tchórz! Jestem
tchórzem – powiedziała z goryczą.
– Nieprawda. Nie jesteś tchórzem. Sorry za tamto. Nie
powinnam była tak do ciebie mówić. Przepraszam.
– Nic się nie stało. Masz rację, już najwyższy czas, żebym
była wobec ciebie szczera. Tym bardziej, że... – Alija znacząco wskazała brodą
na miejsce, w którym kiedyś wisiała kamera. Przysunęła wózek ze śniadaniem
bliżej łóżka i usiadła przy Fabianie. – Zjedz coś. Kiepsko wyglądasz. –
Zaśmiała się cicho i musnęła jej policzek pomazany tuszem do rzęs.
– Zaraz. – Fabiana położyła rękę na przygarbionych plecach
Aliji i przytuliła ją. – Nie jesteś żadnym tchórzem. Wręcz przeciwnie, trzeba
mieć sporo odwagi, żeby żyć z takim szefem.
– Jesteś kochana – odparła Alija.
– To ty jesteś kochana. Pić mi się chce. – Fabiana sięgnęła
po filiżankę, żeby nie poddać się wzruszeniu, które ją ogarnęło na widok
poczerwieniałych oczu Aliji. Napełniła ją po brzeg gorącym naparem. Upiła kilka
małych łyczków i odstawiła, żeby wystygło. – I pomyśleć, że kiedyś nie znosiłam
czaju. To co z tą Viviane? Powiesz mi coś jeszcze? – Jej głos zdawał się
brzmieć spokojnie, ale tylko na pozór. Musiała przyznać, że coś ukłuło ją w
sercu, gdy usłyszała słowo „żona”. Ukłuło tak boleśnie, że ciągle to czuła. –
Dawno zmarła?
– Dwa lata temu.
– Och! – Fabiana odruchowo przytknęła dłoń do ust. – Dwa lata
temu? Niedawno. – Zagryzła kącik ust, myśląc, że to trochę usprawiedliwia
dziwne zmiany nastroju u Karima. – Ile miała lat?
– Była bardzo młoda. Młodsza od Chana.
– Okropne. – Fabiana poczuła, jak jej ciało pokrywa się gęsią
skórką. – Wypadek?
– Opowiem ci wszystko, ale...
– Mam o tym zapomnieć?
– Tak. To się zdarzyło pół roku po ich ślubie – zaczęła
Alija. – Oczywiście wzięli cywilny ślub, ze względu na różne wyznania –
doprecyzowała. – Karim zaplanował wyjazd na urlop. Viv go uprosiła, bo spędzali
ze sobą zbyt mało czasu. Wtedy też ciągle wyjeżdżał. Wiecznie interesy i
interesy. – Zerknęła porozumiewawczo na Fabianę. – Polecieliśmy na Filipiny, na
wyspę Palawan. Puerto Princessa... – rozmarzyła się na chwilę – piękne miejsce.
– Polecieliśmy? – Fabiana sprowadziła ją z powrotem do Cap
Martin.
– Tak. Chan z żoną, ja i Seryk, jego brat. Służyłam Viv, jak
teraz służę tobie – wyjaśniła.
– A Seryk? Dla towarzystwa?
– Tak. Głównie mojego. – Alija blado się uśmiechnęła. – Chan
zawsze mówił, że chce nas wyswatać, ale Seryk nigdy mi się nie podobał. Nie był
w moim guście. – Wzruszyła ramionami. – Kto wie, po co zabrał go ze sobą.
– A ty mu się podobasz?
– Nie. Nigdy mu się nie podobałam – odparła Alija. Fabi już
miała na końcu języka pytanie, co się z nim stało, skoro Alija wyraża się o
bracie Karima w czasie przeszłym, ale postanowiła spokojnie poczekać na rozwój
historii. – Byliśmy tam już ponad tydzień, gdy zdarzył się ten okropny wypadek.
Od rana wisiało coś w powietrzu, wszyscy byli nerwowi. Mieszkaliśmy w małej
willi z basenem. Miałam osobny pokój, zaraz naprzeciw apartamentu Chana i Viv,
słyszałam jak się kłócą. Zresztą kłócili się już wcześniej, ale wtedy starałam
się wychodzić, żeby tego nie słyszeć. Czasami Seryk dotrzymywał mi towarzystwa,
a czasami sama spacerowałam po okolicy, albo szłam na plażę. Pięknie tam jest.
Raj.
– Tu też jest pięknie – powiedziała Fabiana. Napełniła swoją
filiżankę czajem i podała Aliji.
– Wieczorem znów się zaczęli sprzeczać, słyszałam ich przez
dwoje drzwi i korytarz, tak byli głośno. Na szczęście obsługa przywiozła
jedzenie i nakryła stół do kolacji, więc skończyli wrzeszczeć. Zeszliśmy na dół
do jadalni, nawet coś zdążyłam zjeść, ale z minuty na minutę było coraz gorzej.
– Awanturowali się przy stole? – Fabiana uniosła brwi.
– Nie kłócili się, ale te spojrzenia... – Alija pokręciła
głową. – W końcu Seryk powiedział, że jedzie do centrum do jakiegoś klubu
nocnego, a ja wymówiłam się bólem głowy i wróciłam do pokoju. Zażyłam coś na
sen i odpłynęłam. Zawsze nastawiałam budzik na szóstą rano, żeby wstać,
oporządzić się i o ósmej już być gotową, ale nie zdążył mnie obudzić. Przed piątą
rozpętało się piekło. – Upiła trochę czaju, bo zaschło jej w gardle. – Usłyszałam
krzyki Chana dobiegające z ogrodu, wybiegłam na mały balkonik i wtedy ją
zobaczyłam.
– Viviane?
– Tak. Basen był zaraz pod moimi oknami, może pięć metrów od
ściany budynku. Niewielki, prostokątny, niezbyt głęboki. W ogóle z niego nie
korzystaliśmy, bo komu by się chciało pływać w takiej sadzawce? – Zaśmiała się
blado, opierając na Fabianie szkliste spojrzenie. – Panienka Viv leżała na
dnie, a Karim stał nad nim i przeraźliwie krzyczał. Potem skoczył do wody,
wyciągnął Viviane, ale wiadomo było, że panienka już nie żyje. Nigdy nie
zapomnę, jak klęczał, tuląc ją i płacząc. Patrzył w niebo, krzyczał jej imię, a
potem znów dociskał twarz do jej mokrych włosów i tulił jak dziecko... –
wyszeptała. Po jej policzkach płynęły łzy. – Przyjechał ambulans, dwóch
sanitariuszy i lekarz. Od razu stwierdzili, że Viv nie żyje. Lekarz powiedział,
że zmarła kilka godzin wcześniej, zresztą wszystko się nagrało. Gdyby nie
monitoring, niewiadomo jakby się to skończyło.
– Alibi?
– Tak. Nikt z nas go nie miał. Mimo nagrania, policja
przesłuchała wszystkich. Viviane po kolacji wróciła z Chanem do apartamentu.
Ponoć znów się posprzeczali i stwierdziła, że wybiera się do centrum, do
Seryka. Ale nie dotarła. Plątała się po ogrodzie, zaszła na chwilę do domu,
potem widać było, że zabrała jakiś alkohol. Piła prosto z butelki i chodziła
bez celu. Podeszła do basenu i potknęła się. Tam była kratownica z odpływem, a
Viviane chodziła w klapkach na szpileczce. Obcas wpadł w jedną z dziurek, Viv
straciła równowagę i wpadła do wody.
– Nie usłyszałaś?
– Nie. Spałam jak zabita. Zamknęłam okna, bo noc była
wyjątkowo parna i duszna. Nie słyszałam... – Alija się stropiła. – Nigdy sobie
tego nie wybaczę. Tylko ja miałam sypialnię od tej strony ogrodu.
– Utopiła się przez alkohol? Czy nie umiała pływać? – Fabiana
nie potrafiła zrozumieć, jak to możliwe.
– Nie była pijana. Widziałam to nagranie, piła wino, zdążyła
opróżnić może ćwierć butelki? A pływała doskonale. Panienka Viv startowała w
zawodach, w pływaniu synchronicznym. Jej team zdobył brązowy medal na ostatniej
olimpiadzie.
– Więc?
– Upadając, uderzyła głową w metalową barierkę przy schodkach
do basenu. To była naprawdę sadzawka, raczej dla dzieci niż dla kogoś, kto
pływa zawodowo. Viviane uderzyła w nią skronią i straciła przytomność. Zanim ją
odzyskała... Gdyby ktoś był przy tym, zobaczył, na pewno dałoby się ją
uratować. – Alija otarła łzy. – Sekcja wykazała tylko lekki wstrząs mózgu.
Przecież to nic strasznego.
„Nic, pod warunkiem, że nie leżymy twarzą w wodzie” –
pomyślała wstrząśnięta do głębi Fabiana. Już zrozumiała wszystko: wczorajsze
zachowanie Karima, brak basenu przy rezydencji... Prawie wszystko, bo jeszcze
kilka pytań cisnęło się na usta.
– Dlaczego Karim nie poszedł za nią? Pozwolił jej jechać do
klubu? Nie sprawdził, gdzie się podziewa? – Przymrużyła oczy.
– Nie wiem. Nigdy go o to nie spytałam. Nie miałam odwagi. –
Alija dolała czaju do filiżanki i opróżniła ją duszkiem, choć napar nadal był
gorący. – Nikt nie miał odwagi. Chan oszalał. Pozwał firmę, do której należała
ta willa. Puścił ich z torbami, choć nie uczynili nic złego. Nie oglądali na
bieżąco nagrań z kamer usytuowanych przy willach, ze względu na prawo do
intymności osób, które w nich przebywały.
– Wobec tego, po co je zamontowali?
– Przydawały się właśnie w takich sytuacjach, jak wypadek
Viviane. Ponoć kilka lat wcześniej, mieli jakieś problemy z gośćmi i stąd
dyskretny monitoring.
– To straszne. – Fabiana ścisnęła drżącą dłoń Aliji. – Straszny
wypadek. Głupia śmierć. Taka młoda dziewczyna...
– Czasami mała, z pozoru nieważna decyzja, potrafi zmienić
całe nasze życie. Gdyby Chan poszedł jej poszukać, albo ja nie wzięłabym
tabletki na sen, Seryk nie wybrał się do tego klubu... – zawiesiła głos. –
Cokolwiek, decyzja któregoś z nas, Chana, Seryka, moja... Byłoby inaczej.
– Nie obwiniaj się. – Fabiana pogłaskała ją po dłoni.
– Do dziś nie mogę się z tym pogodzić. Viv była taka pełna
życia. Jakby czuła, że umrze młodo. Była jak... – Alija zamilkła, szukając
właściwego słowa – jak szczeniaczek. Wesoła, trochę hałaśliwa. Wszędzie jej
było pełno. Uwielbiała tańczyć i śpiewać, choć akurat to ostatnie niezbyt
dobrze jej wychodziło. Nie miała głosu. – Parsknęła pod nosem. – Lubiła się
stroić, chodzić na zakupy, jeździła na pokazy mody do Włoch. Pierwsze wrażenie?
Płocha i próżna, ale nikomu to nie przeszkadzało. Chan obsypywał ją prezentami.
Lubiła małe pieski, więc kupił jej dwa takie maleńkie psiaki, rasy chihuahua. Mówił, że są głupie, ale nigdy przy
panience, bo od razu na niego krzyczała. Fluffy i Daisy. Zabierała je wszędzie
ze sobą, nawet spały z panienką.
– I z Karimem? – Fabiana nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
– Chan jadł jej z ręki. – Zaśmiała się Alija. – Dosłownie i w przenośni. Czasami Viv zbiegała do kuchni, do
Sary, i piekła dla niego tartę z owocami. Jedli ją potem w łóżku, a rano Chan
śmiał się, że wszędzie ma okruchy ciasta.
– Musiał ją bardzo kochać – westchnęła Fabiana, dusząc w
sobie uczucie zazdrości.
– Wszyscy ją lubili. A Chan? Szalał za nią. Nazajutrz po jej
śmierci ogolił głowę i przez trzy dni tkwił przy tym basenie i się modlił.
Ech... – Alija przełknęła ślinę. – Nie jadł, nie spał, nie dopuszczał do siebie
nikogo. Siedział jak otępiały, nie reagował, nie chciał nikogo widzieć, ani z
nikim rozmawiać. Gdy wróciliśmy z Filipin, kazał zasypać basen. Wszystko, co
wiązało się z panienką, zniknęło. Jej ubrania, obrazy, zdjęcia, wszyściuteńko.
Dobrze, że Avril zapobiegawczo zabrała pieski i dała je komuś, jakiejś swojej
sąsiadce – westchnęła. – Chyba nie chcę o tym mówić, to takie...
– Świeże?
– O tak. Nawet nie wiesz, jak bardzo. – Alija popatrzyła na
twarz Fabiany i poczuła, jak ból ściska jej serce. – Mam nadzieję, że kiedyś Chan
znów pokocha równie mocno jakąś kobietę.
– Ciężko mu będzie znaleźć taką samą.
– Nie żywisz już do niego urazy? – zapytała z troską Alija.
– Nie wiem – odpowiedziała szczerze Fabiana. – Nie wiem. Ta
smutna historia wiele tłumaczy, ale... – spuściła wzrok na posiniaczone ramię. –
On mnie tu przetrzymuje, więzi. Czasami jest gwałtowny i brutalny, nie tylko wobec
mnie, ale ciebie i innych. Boję się go. Ty też się boisz. Czy to jest dobre?
Czy da się żyć pod jednym dachem z człowiekiem, przed którym czujesz paniczny
strach? To nie jest normalne. To zabija. Zabija wszystkie dobre uczucia. Rozumiesz,
co chcę powiedzieć? Ledwie w moim sercu zakiełkuje jakaś sympatia do niego, on
ją depcze.
– Coś ci powiem, ale nie pytaj, jeśli nie zrozumiesz do
końca. Są dwie najgorsze sytuacje, które mogą spotkać człowieka: bezsilność i
jej przeciwieństwo: pełna władza i kontrola, zwłaszcza ta nad cudzym życiem.
Gdy w rękach dzierżysz czyjś los i dokonujesz wyboru za tego człowieka, może
dopaść cię coś na kształt obłędu, jakiegoś szaleństwa. Ludzki umysł jest zbyt
słaby, żeby podejmować ostateczne decyzje, a...
– Mówisz o Karimie? – przerwała jej Fabiana, czując na
plecach zimne liźnięcie strachu.
– Mówię ogólnie. – Alija wyraźnie się speszyła. Czuła, że
zabrnęła za daleko w obronie Chana, ale nie mogła wycofać słów, które padły. –
Chcę powiedzieć, że najważniejsze są intencje. Tylko dlatego cierpliwie znoszę
wyskoki Karima. Bo patrzę na intencje.
– Jedno muszę przyznać – odpowiedziała po chwili Fabiana. –
Od kiedy go znam... Nie wiem, jak to wyrazić? – zaśmiała się. – Mam wrażenie,
że zajął część mojego mózgu. Jakby kontrolował mój rozum, narzucał myślenie o
sobie. Boże! – Plasnęła się w czoło. – Bredzę.
– A serce? – Alija przymrużyła oczy.
– Serce?
– Tak. Czy zajął część twojego serca?
– A nawet jeśli, jakie to ma znaczenie? – odpowiedziała po
namyśle Fabiana. – Gdy widzę, jak obchodzi się z kobietami, jak traktuje
ciebie, mnie. A Sandrine? Tę dziewczynę, która przyszła tu ulżyć jego żądzom?
Potraktował ją jak rzecz. Jak można kochać takiego człowieka?
– Niektórych ciężko kochać, ale nienawidzić jeszcze trudniej –
stwierdziła filozoficznie Alija.
– A być obojętnym?
– Wobec Chana? Niemożliwe...