Rozdział 6
Zaaferowani tym, że
Fabiana rozwierzgała się jak dzikie źrebię, Adil i Raad nie zauważyli, że od
jakiegoś czasu ktoś bacznie ich obserwuje. Zresztą jak mieli spostrzec tych
dwóch mężczyzn? Ci, ubrani na czarno, w skórzanych rękawicach i kominiarkach
naciągniętych na twarze, przyczajeni za niewysokim murkiem biegnącym wzdłuż
chodnika, widzieli każdy ich ruch i słyszeli każde słowo, z trudem
powstrzymując się od reakcji. Radik usłyszał niekontrolowany zgrzyt zębów
Karima, gdy uciekinierka błagała ciemnoskórych gnojów, żeby ją puścili. „Co do
cholery ma w sobie ta durna baba, że co chwilę pakuje się w jakieś gówno? Jak
nie ten idiota z Polski, to te dwa barany...” – rozważał, skądinąd całkiem sensownie,
choć zupełnie ignorował fakt, że i jego szef mógł śmiało dołączyć do grona
prześladowców Fabiany.
Karim znów dotknął
dłoni Radika, dając mu znak, że jeszcze nie pora się ujawnić. Schyleni,
podbiegali i co parę metrów wychylali się ostrożnie, żeby zobaczyć jak rozwija
się sytuacja. Radik wiedział, dlaczego Chan tak przeciąga ten moment. Słusznie
przewidział, że napastnicy, którzy na zmianę to wlekli, to nieśli omdlałą ze
strachu Fabianę, będą starali się znaleźć odpowiednio ustronne miejsce, żeby
tam uskutecznić swoje plany. Wkrótce cała grupka miała dotrzeć do celu. Barak
stał na skraju sporego placu, który od kilku lat nie był w żaden sposób
zagospodarowany, lecz niski murek stanowiący tymczasową kryjówkę Karima i
Radika kończył się jakieś dwadzieścia metrów wcześniej.
– Już czas – szepnął
prawie bezgłośnie Karim. – Wracacie autem Avril – dodał zupełnie niepotrzebnie,
bo Radik doskonale wiedział, kto wymierzy sprawiedliwość pechowcom.
Podbiegli
bezszelestnie, niczym duchy. Pierwszy upadł Raad. Zwalił się na ziemię z
głuchym stęknięciem. Nóż przeszył jego plecy w miejscu, gdzie głęboko pod skórą
tkwiła prawa nerka. Leżał, krztusząc się pianą zabarwioną krwią. Karim wskazał
brodą na Adila.
– Postaw ją –
powiedział.
– Daruj mi życie –
wychrypiał ten przez zaciśnięte zwierzęcym strachem gardło. Klęknął i podniósł
ręce, przeklinając chwilę, w której ujrzeli z Raadem tę francuską dziwkę.
– Podaruję ci szansę –
odrzekł Karim, nie spuszczając z niego wzroku.
– Cała i zdrowa –
oznajmił Radik, który przejął Fabianę i pobieżnie sprawdził, czy nic jej nie
dolega. Poza tym, że trzęsła się niczym osika i co chwilę uginały się pod nią
nogi, nie zarejestrował niczego niepokojącego, więc przerzucił ją przez ramię i
z tym prawie niewyczuwalnym dla niego balastem, przykucnął na moment, żeby
wyjąć pilota fiata z kieszeni spodni Raada. – To ja spadam. Miłej zabawy, Chan –
powiedział wesołym tonem.
– Gwarantuję, że taka
będzie – dobiegło go zza pleców.
Obejrzał się kilka razy
za siebie, żeby sprawdzić, czy Karim już zaczął, ale nic się nie zmieniło. Adil
nadal klęczał przed Chanem, a ten stał nad nim, trzymając w dłoni myśliwski
nóż. Oddalający się Radik nie mógł już dostrzec jak z ostrza coraz wolniej
skapują krople krwi Raada i usłyszeć jak jego tlące się jeszcze życie uchodzi
przy akompaniamencie coraz cichszych jęków, lecz wiedział, że dla tych dwóch Marokańczyków
dzisiejszy wieczór jest tym ostatnim, spędzonym tu na ziemi.
– Ech... – stęknął,
podrzucając Fabianę, bo zaczęła się zsuwać. – I po co ci to było? – zapytał
retorycznie. – Tobie, tym dwóm i nam wszystkim? Ech, ty durna...
Dotarł szybko do samochodu
Avril, myśląc, że jutro wszyscy, jak jeden mąż wylądują na dywaniku i to będzie
bardzo nieprzyjemne spotkanie. Ofiar śmiertelnych nie przewidywał, ale pewnie
solidnie im się dostanie: od Aliji począwszy, poprzez Avril zostawiającą
otwarty wóz, portfel i klucze, Rachata, który zamiast pilnować bramy polazł
pomóc Gastonowi przy tych pieprzonych figowcach, jemu, bo też był przy tym i
jeszcze paru innym nieszczęśnikom, pełniącym dzisiaj dyżur w rezydencji,
włącznie z pokojówkami i grubą Sarą.
– Właź – polecił
Fabianie, która już trochę doszła do siebie, choć nadal dygotała i z zimna i ze
strachu.
– Gdzie Karim? –
wymamrotała cicho. – Chcę mu coś powiedzieć.
– Sprząta po tobie –
wyjaśnił, zapinając ją w pasy. Zdjął wreszcie kominiarkę i rzucił do tyłu. –
Jutro sobie pogadacie, o ile kiedykolwiek zamieni z tobą choć słowo. Wiesz, co
narobiłaś? – Pokręcił głową. – Durna Polka...
– Przepraszam. –
Zasłoniła twarz dłońmi.
– Ech... – fuknął pod
nosem Radik. – Jedźmy. Nic tu po nas.
***
Głowę i serce Karima
przepełniał gniew. Rozsadzał czaszkę i dławił w piersiach.
– Wstań – powiedział do
klęczącego przed nim mężczyzny.
– Daruj mi życie,
bracie – wybełkotał Adil.
– Nie jesteś moim
bratem! – warknął. Od razu ujrzał przed oczami twarz Seryka i poczuł jak
ogarnia go jeszcze silniejsza wściekłość. – Wstawaj tchórzu! – ryknął.
Adil posłusznie
podniósł się z kolan. Opuścił ręce, żeby prawie natychmiast podnieść je z
powrotem i potrzeć zdrętwiałą ze strachu twarz.
– Nie chcę z tobą
walczyć. – Odważył się powiedzieć prawdę. Nie uważał się za słabeusza i
mięczaka, i pierwszy rwał do bijatyki, gdy ktoś zalazł mu za skórę, ale nie
dzisiaj, nie z tym zamaskowanym człowiekiem. – Nie mam równych szans. –
Spojrzał na nóż.
– Już masz – odparł
Karim, odrzuciwszy broń gdzieś za siebie. Nie spuszczając oka z Marokańczyka,
szybkim ruchem zdjął kominiarkę. – Nazywam się Karim Kasymow, jestem Kazachem,
a ty, tchórzu?
– Adil – wyjąkał,
wytrzeszczając oczy na niespodziewanego obrońcę Francuzeczki.
Księżyc wyszedł zza
chmury i oblał twarz Karima nieludzką, lodowo–błękitną poświatą, jeszcze
mocniej uwidaczniając bliznę biegnącą przez twarz i środek odsłoniętej powieki.
Dzisiaj, jadąc tutaj z Radikiem prosto z nicejskiego lotniska, zdjął przepaskę.
Przeszkadzałaby pod kominiarką, uznał Karim.
– Adil? Nie masz
nazwiska? – Zmarszczył czoło i prawie od razu machnął ręką. Jakież to miało
znaczenie, skoro za chwilę miał zabić tego człowieka. Nie dopuszczał innej
możliwości. – Walcz! – wykrzyknął.
– Daruj... – jęknął
Adil. – Daruj bracie w wierze...
– Już za chwilę
podaruję ci basmalę[1],
na to możesz liczyć – parsknął pod nosem Karim.
Nagle Adil skoczył na
niego z impetem. Upadli. Zwarci niczym wściekłe psy, kotłowali się, wzbijając
tumany kurzu z ubitej powierzchni placu. Marokańczyk zaatakował pierwszy, chcąc
wykorzystać zaskoczenie, lecz na niewiele się to zdało. Wymierzył cios w głowę
Karima i usłyszał jak chrupnęły kostki w jego dłoni, którą prawie natychmiast
przeszył paraliżujący ból. Przez ułamek sekundy pomyślał, że ten człowiek ma
głowę twardszą od betonu. To zbiło go z tropu i odebrało i tak niewielką szansę
na wygraną. Karim dysponował podobną siłą, lecz potrafił znacznie lepiej ją
wykorzystać. Znał się na walkach wręcz, zarówno tych bez użycia broni, jak i z
nią. Błyskawicznie uzyskał miażdżącą przewagę. Niemalże siedział na klatce
piersiowej Adila i raz po raz uderzał pięścią w jego coraz mocniej
pokiereszowaną twarz, aż ten w końcu przestał się bronić. Karim oburącz chwycił
jego głowę. Ściskał ją, powodując kolejne obrażenia. Z ust, nosa i uszu jego
ofiary coraz obficiej wyciekała krew.
– Powiedz, ona nie była
pierwsza. Prawda? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Adil nie był w stanie mu
odpowiedzieć, jego wzrok co rusz zachodził mgłą. – Powiedz, że żałujesz. Daj mi
znak, że tak jest.
Nie otrzymał
jednoznacznej i jasnej odpowiedzi, uznał jednak, że przymknięcie oczu jest tym
potwierdzeniem. Zdawał sobie sprawę, że zostawiając tutaj Adila, skazuje go na
długie konanie, więc chwycił jego masywną szczękę, drugą rękę przyłożył do
potylicy, i jednym gwałtownym ruchem przekręcił mu głowę. Trzasnęły kości
karku. Karim jeszcze przez chwilę tkwił w bezruchu. W końcu przystawił dwa
palce do szyi Adila. Wstał i szybko doprowadził się do porządku: otrzepał z
pyłu spodnie i bluzę, zdjął rękawice i schował do jednej z kieszeni bojówek.
Stanął nad ciałami
swoich ofiar i wyrzekł: Bi–smi
l–Lahi r–rahmani r–rahim[2],
a
potem ułożył oba, by leżały obrócone twarzami w stronę Mekki. Szybko odmówił
pierwszą surę, potem kolejną. Modlił się za swoje ofiary, jednocześnie prosząc
Boga, żeby i jemu wybaczył: „Jeśli czynili dobro, obdarz ich dobrem, a jeśli
czynili zło, bądź ponad zło, które było ich udziałem. O to samo proszę dla
siebie w chwili mojej śmierci”. Zakończył modlitwę i z
powrotem rozsunął ciała tak, jak leżały wcześniej. Podniósł nóż, starannie wytarł
ostrze o rękaw wiatrówki Raada i wsunął do schowka w bucie. Spojrzał na barak.
Stał niedaleko. Po szybkim namyśle Karim postanowił zaciągnąć tam ciała.
Kopniakiem otworzył zbutwiałe drzwi, ułożył Adila pod ścianą z małym okienkiem,
a Raada z tyłu pomieszczenia. Ostatni raz rzucił wzrokiem, czy czegoś nie
zostawił, na wszelki wypadek założył z powrotem kominiarkę i szybko pobiegł do
hummera.
Musiał pilnie
zadzwonić. Wybrał numer do Hjalmara Undena, Szweda, który pomagał mu w takich
sytuacjach. Choć żądał wysokich stawek za swoje usługi, był nieoceniony. Nie
tylko sam doskonale znał struktury VICLAS[3],
miał też kilku pomagierów, młodych ludzi, których prawie nikt nie znał,
rozsianych po całej Europie, hakerów i specjalistów od usuwania niepotrzebnych
informacji, i takich dowodów. Gdy pierwszy raz się spotkali, Unden powiedział,
że nie istnieje zbrodnia doskonała, za to istnieją skorumpowani policjanci i
doskonali hakerzy. I ci, i ci są łasi na pieniądze, podobnie jak niektórzy
świadkowie.
Karim miał pieniądze i
kupował u Hjalmara w jednym pakiecie: brak motywu, brak dowodów i ewentualnie
doskonałe alibi. Czasami potrzebował jego usług dla siebie, częściej dla swoich
żołnierzy. Podał Hjalmarowi dane geograficzne baraku, przekazał co jego ludzie znajdą
w środku i zreferował pokrótce sytuację.
– Nikogo nie mam w tej
okolicy – odparł Szwed. – Jutro w nocy tym się zajmiemy, a na razie załatwimy
monitoring. Trochę kiepsko, że cię poniosło z tym drugim. Kości kręgosłupa
potrafią przetrwać nawet najgorszy pożar, a tam ciężko będzie osiągnąć wysoką
temperaturę. Coś wykombinujemy – dodał po chwili.
Choć Karim opuszczał
Savonę prawie godzinę po Radiku i Fabianie, i tak ich prześcignął. Wyprzedził
fiata, kilka razy mrugnął światłami i pojechał dalej. Rachat czekał na niego
przy bramie, ale Karim nie zamierzał teraz z nikim rozmawiać. Wysiadł, rzucił
mu kluczyki i poszedł tam, gdzie miał nadzieję odnaleźć ciszę i spokój.
Drewniane drzwi jurty cicho skrzypnęły, gdy schylony wchodził do środka.
Zapalił małą naftową lampę i ułożył się na kobiercach tuż przy miejscu, gdzie
czasami rozpalali z Viv ognisko. Spojrzał w górę. Gwiazdy wisiały na czystym
granacie nieboskłonu, niczym świetliki. Niektóre migotały, a inne świeciły
jasno i nieprzerwanie. Czerwone pulsujące punkty lecącego samolotu przesuwały
się leniwie, a Karim myślał o tym, że niewiele brakowało, a straciłby dzisiaj Fabianę,
to bardzo krnąbrne i kapryśne słońce, które od paru tygodni rozświetlało mrok
jego domu i duszy.
To był impuls.
Tym razem podróżował
lotami rejsowymi, bo ten wyjazd miał trwać co najmniej tydzień. Był wtedy we
Frankfurcie. Czekali z Rusłanem w hali odlotów na samolot do Moskwy, gdy nagle
coś ścisnęło mu trzewia, zabolało aż brakło mu tchu. W pierwszym momencie pomyślał,
że to zawał, ale ból szybko ustąpił. I wtedy usłyszał w głowie głos Viv: „Wróć
do domu”. Ileż razy słyszał, jak prosiła przez telefon, żeby w końcu wrócił.
Poczuł coś irracjonalnego, coś co kazało mu natychmiast pobiec, żeby sprawdzić,
kiedy mają najbliższy lot do Nicei. Miał szczęście, już dwa kwadranse później,
on i jego przyboczny siedzieli w samolocie zmierzającym na południe. Podróżowali
w klasie biznes, więc Karim nie wyłączał komórki. W połowie drogi przyszedł SMS
od Radika. Karima aż zatchnęło, gdy przeczytał co się stało.
„Bądź za czterdzieści
pięć minut na NCE. Przyjedź hummerem. Zabierz wszystko.” – odpisał. Radik
natychmiast zapytał: „Co robisz na NCE?”. Odpowiedział: „Później ci wyjaśnię”. Ale
nie wyjaśnił. Prawie wcale się nie odzywał. Przebrał się na parkingu przy
lotnisku, usiadł za kierownicą i ruszyli z Radikiem i Rusłanem w kierunku Cap
Martin. Po drodze wysadzili Rusłana, a potem wjechali na autostradę A8. Gnali,
ile tylko mógł znieść podrasowany hummer Radika. Jedyne słowa jakie padały, to
informacje przekazywane telefonicznie przez Rachata, który siedząc w rezydencji
monitorował trasę przejazdu samochodu Avril. Jak wszystkie auta pracowników
Karima, nawet te prywatne, i to posiadało nadajnik GPS. Sygnał docierał wprost
do komputera strażników.
– Zatrzymała się w
Savonie. Zaraz podam wam współrzędne – zakomunikował Radikowi, który przekazał
to Karimowi i ustawił dane w nawigacji.
– Nic jej nie będzie, Chan
– uspokoił Radik, czując jak auto przyspiesza do granic możliwości.
– Wiem – odparł Karim,
bezwiednie zaciskając palce na kierownicy.
Zdążyli w ostatniej
chwili, taka była prawda.
Karim głośno westchnął.
Nikogo nie mógł winić za eskapadę Fabiany. Nikogo, prócz siebie. To on nie
pomyślał, żeby zmienić ustawienia bezpieczeństwa w rezydencji. Nie mógł pojąć
jak to się stało, że zapomniał o tak ważnej sprawie. Nie przewidział, że kamera
skanująca twarze i otwierająca bramę wjazdową na podstawie zarejestrowanego
obrazu, uzna Fabianę za Viv. A przecież to było oczywiste! Ich twarze były
identyczne, właśnie dlatego brama stanęła otworem, a Fabiana mogła bez
najmniejszego problemu opuścić posesję.
Aż usiadł ze złości na
samego siebie i bezradnie uderzył pięścią. Miękkie kobierce ugięły się pod jej
ciężarem i stłumiły impet uderzenia. Karim wyjął z kieszeni przepaskę i założył
na oko. Wstał, wiedząc że jeszcze czeka go przykry obowiązek, który sam sobie kiedyś
narzucił. Wyjął nóż i podszedł do żerdzi, tuż po lewej stronie drzwi jurty.
Naciął iyk dwukrotnie. Dwa niezbyt szerokie karby odcinały się od ciemnej
powierzchni drewna. Raziły swoją bielą, niczym wyrzuty sumienia kładące się
ciemną plamą na człowieczej duszy. Ten bezpośrednio pod nimi już trochę
zrudział, a pięć pozostałych prawie zlało się z kolorem żerdzi. Razem osiem. Osiem
nacięć, każde symbolizujące jedno ludzkie istnienie, które zakończyła ręka
Karima.
Z jego gardła wydobył
się stłumiony odgłos. Zaskowyczał, niczym pies, przepełniony żalem i bólem, że
znów musiał zdobyć się na ostateczne rozwiązanie. Choć intuicyjnie przeczuwał,
że ci dwaj, których zabił, byli łotrami i wiedział, że musiał dokonać wyboru: albo
oni, albo Fabiana i inne potencjalne ofiary, i tak nie mógł znieść
odpowiedzialności za odebranie im życia. Schował nóż, zdmuchnął płomień lampki
i opuścił jurtę.
Jego serce przygniatał
nieznośny ciężar.
***
Fabiana spodziewała się
wszystkiego, ale nie tego co nastąpiło po jej powrocie z Savony. Oczekiwała, że
Karim wezwie ją na rozmowę, albo wpadnie do sypialni i urządzi karczemną
awanturę. Była prawie pewna, że jej wolność i swoboda zostaną poważnie
ograniczone. Nie zdziwiłby ją zamek w drzwiach i jakaś nowa osoba w zastępstwie
Aliji.
Ku jej ogromnemu
zdumieniu nie zmieniło się nic. Kompletnie nic.
Jakby to wszystko się
nie wydarzyło.
Wróciła z Radikiem, ten
kazał jej iść spać, a nazajutrz rano Alija przywiozła wózek ze śniadaniem.
Fabiana nie poruszyła tematu, bojąc się usłyszeć, jakie sankcje spotkały
personel rezydencji, z kolei jej pomocnica nie bąknęła ani słowa o całym
zajściu. Jedynie zaproponowała, że przyniesie Fabianie kubek naparu ze świeżej
melisy.
– Sama zebrałam w
ogrodzie, powinna ci smakować. Dobrze się śpi po takiej herbacie. Bez koszmarów
– powiedziała, ustawiając kubek na nocnej szafce przy łóżku.
– Dziękuję – odpowiedziała
Fabiana.
Kolejny dzień spędziła
w ogrodzie. Siedziała na ławeczce i próbowała czytać. Niestety ani jedno zdanie
nie chciało pozostać w jej głowie. Wpadały i wypadały, przesuwając się niczym
pasek z pilnymi wiadomościami, wyświetlany na dole ekranu w jakimś programie
informacyjnym. Nie zapamiętała żadnego. Próbowała dociec, czy Avril spotkały
jakieś nieprzyjemności, więc zaszła do kuchni. Powiedziała, że boli ją głowa i
poprosiła o tabletkę przeciwbólową. Sara wyszperała w apteczce opakowanie paracetamolu,
a Avril przygotowała dla niej filiżankę z mocną herbatą. Błysnęła aparatem
ortodontycznym, gdy postawiła ją przed Fabianą.
– Mocna. Mnie zawsze
pomaga na ból głowy.
„Do cholery! – miała
ochotę wrzasnąć Fabi. – Co jest z wami?! Uciekłam z tego pieprzonego więzienia,
a wy nic?!”, ale nie rzekła słowa. Wypiła herbatę, połknęła bladoróżową
tabletkę i opuściła kuchnię. Noga za nogą wspinała się po schodach. Dotarła na
najwyższe piętro, lecz zamiast skręcić w prawo, do swojego skrzydła, poszła w
przeciwną stronę. Stanęła pod drzwiami gabinetu Karima i zastygła niczym
woskowa figura.
Nie widziała go od
dramatycznych chwil w porcie. Chciała go zobaczyć, podziękować i przeprosić.
Choć uprowadził ją siłą w to miejsce i udaremnił jej ucieczkę, wiedziała, że bez
jego interwencji... Aż złapała się za usta. Ciągle nie mogła zapomnieć tego, co
czuła gdy dwóch oprawców wlekło ją, żeby zrobić z nią to, na co mieli ochotę. Strach
tak mocno ją sparaliżował, że całkowicie się poddała. Nie walczyła, uznawszy że
to nie ma sensu, a prawdopodobnie narazi ją tylko na dodatkowe cierpienia i
ból. Ból przed końcem.
Nagle usłyszała kroki
za drzwiami i zanim zdążyła dyskretnie się oddalić, Karim stanął w progu
swojego gabinetu.
– Czego chcesz? –
zapytał bardzo nieprzyjaznym tonem. Nawet nie silił się, żeby brzmiał chociażby
obojętnie.
– Ja... – zająknęła się
Fabiana. – Chciałam z tobą porozmawiać. – Przełknęła ślinę, żeby choć trochę
zwilżyć gardło. – Podziękować. Gdyby nie ty i Radik... – Zagryzła kącik ust.
Karim nie odpowiedział.
Odsunął się, żeby mogła wejść do środka i zamknął za nią drzwi. Podszedł do
biurka i usiadł na fotelu. Rozważał, czy nie powiedzieć Fabianie, żeby wzięła
jedno z krzeseł stojących przy stole, przy którym kiedyś jedli śniadanie, i też
usiadła, ale szybko uznał, że to zbędna grzeczność.
– Słucham – powiedział,
wspierając głowę o miękki, obleczony skórą zagłówek fotela.
– Jak mówiłam... –
Fabiana podeszła bliżej. Bezwiednie objęła się ramionami i wzięła kilka
głębokich wdechów. – Chciałam podziękować. Ocaliliście mi życie.
– W porządku – odparł
Karim. – Coś jeszcze?
Zacisnęła wargi. Nie
chciała go przepraszać, uważała, że jest zwolniona ze skruchy wobec człowieka,
który ją porwał i zniewolił. Mimo to wykrztusiła z siebie słowo „przepraszam”.
– Za co? – Karim przekrzywił
głowę. Jego czoło zachmurzyło się, a oko zerkało spod prawie całkiem
przymrużonej powieki.
– Narażaliście własne
życie. Zwłaszcza ty.
– To wszystko? Jeśli
tak, możesz odejść. Mam dużo pracy. – Nachylił się nad biurkiem.
– Tak. To wszystko.
Fabiana odwróciła się
na pięcie i wyszła z gabinetu Karima jak niepyszna. Prawie tam zamarzła pod
wpływem lodowatego tonu głosu Kasymowa i równie nieprzyjaznego spojrzenia. Wpadła
do sypialni i rzuciła się na łóżko. Jej ciałem wstrząsał niepowstrzymany
szloch. Wiedziała, że Karim może to usłyszeć, bo Alija już dawno powiedziała
jej o kamerze, a dokładnie urządzeniu rejestrującym dźwięk, a czasami również
obraz, ale nie obchodziło ją to zupełnie.
Już nie dbała o własną godność.
– Mam prawo do
słabości! Tak samo jak mam cholerne prawo stąd uciec! – krzyknęła za siebie,
nie zauważając Karima, który przyszedł za nią, a teraz stał przy otwartych na
oścież drzwiach. – Znowu ucieknę! Jestem tylko człowiekiem!!! Nie zniosę tego
dłużej!!! – zawodziła, uderzając pięścią w coraz bardziej mokrą od łez
poduszkę. – Wszystko słyszałam. Wiem, że już po Tymku! Zabiliście go, a teraz
zabijecie mnie?! Po co mnie ratowaliście?!!! Jesteś gorszy od tych dwóch z portu!
Karim nie wytrzymał,
zwłaszcza nie mógł słuchać bezpodstawnych oskarżeń rzucanych przez Fabianę.
Wrócił do gabinetu i za moment znów się pojawił, trzymając zwiniętą w rulon
gazetę. To był lokalny włoski dziennik, obejmujący tereny miast San Remo,
Savona i nie tylko. Karim spojrzał w stronę kamery. Zielone światełko od razu
zgasło. Mógł czuć się swobodnie.
– Uspokój się –
powiedział, zamykając za sobą drzwi. Fabiana nie reagowała. Drgnęła wyraźnie,
usłyszawszy jego głos, ale nie miała siły, żeby wstać i ponownie skonfrontować
się z nim twarzą w twarz. – Twojemu przyjacielowi nic nie dolega – oznajmił
Karim, siadając na brzegu materaca.
Fabiana nadal milczała.
Pochlipywała żałośnie i co jakiś czas ocierała twarz w przemoczoną poszewkę
poduszki. Nie wiedziała, czy może mu wierzyć. Co jeśli to tylko czcza
obietnica? Po co miała się rozczarować?
– Mieszka u Natalia
Chcz... – zająknął się Karim. Wymówienie nazwiska kobiety, u której zatrzymał
się przyjaciel Fabiany sprawiało mu problem. Jak wszystkim. – Natalia Chczącz?
– Chrząszcz? – wymamrotała
cicho Fabi.
– Tak.
– Tymon jest u Natalii?
– Usiadła i popatrzyła na Karima. Ten natychmiast potaknął. – Mieszka z nią od
początku?
– Tak. – Spoglądał na
nią, wykrzywiając usta w dziwnym grymasie.
Pomyślała, że musi
wyglądać jak potwór: czerwona, z popuchniętymi oczami i włosami w nieładzie.
Nie zdawała sobie sprawy, że źle zinterpretowała jego minę. Coś ukłuło go w
piersi, gdy spostrzegł, jak bardzo zmieniła się na twarzy na wieść o Tymonie. Malowały
się na niej jednocześnie i ulga i ból. Nie miał pojęcia, czy to zazdrość, a
może raczej litość dźgnęła jego serce, bo musiał przyznać, że jak na młodą i
niedoświadczoną życiem kobietę, Fabiana całkiem nieźle się trzyma. Czasami czuł
wobec niej coś na kształt podziwu, gdy widział jak bardzo jest twarda.
– Kim jest ta kobieta? –
zapytał. – Znasz ją?
– Tak. To jego była
dziewczyna. Spotykał się z nią, zanim... – Zamrugała szybko, czując kolejny
napór łez pod powiekami. – Dlaczego mnie okłamałeś, że jego też...
– Nie okłamałem –
zaoponował, nie pozwalając jej skończyć. Przecież miał na niego oko, a
dokładnie jego ludzie, ale nic poza tym. – Przestaliśmy go pilnować. To
wszystko.
– Wiem, co słyszałam.
Mówiłeś, że macie go z głowy. – Fabiana otarła łzę, która załaskotała ją w
policzek. – Że zamknąłeś temat.
– Podsłuchiwałaś nas? –
Z niedowierzaniem pokręcił głową, bo tego też nie przewidział. Pomyślał, że jej
nie docenił.
– Usłyszałam
przypadkiem – sprostowała.
– Nieważne. – Machnął
ręką, bo jakie to miało znaczenie. – Odwołałem chłopaków. Już nie obserwują
Tymona.
– Ach tak... –
powiedziała cicho Fabiana.
– Naprawdę pomyślałaś,
że coś mu zrobiliśmy?
– Widziałam, co
spotkało tego... – Ponownie przełknęła ślinę. Nie pamiętała zbyt wiele, bo jej
mózg uruchomił chyba jakiś zawór bezpieczeństwa i po prostu częściowo się
wyłączył, ale błysku noża i jęku umierającego Raada miała nigdy nie zapomnieć.
– Nic nie widziałaś – powiedział
Karim. – Rozumiesz?
Zabrał ze sobą gazetę,
żeby pokazać Fabianie notkę o tajemniczym zabójstwie dwóch Marokańczyków i o
spekulacjach, że były to jakieś porachunki gangów, ale teraz zrezygnował z tego
pomysłu. Uznał, że ta wiedza jest jej niepotrzebna. Zwłaszcza o tym, że jego
podejrzenia okazały się słuszne. Dziennikarz zamieścił fragment rozmowy z
anonimowym informatorem, współpracownikiem ofiar, który zdradził kilka
ciekawych detali o Adilu i Raadzie. Między innymi to, że kilka tygodni
wcześniej przechwalali się miłosnym podbojem, jeśli tak można było określić
gwałt, którego dopuścili się wobec siedemnastoletniej obywatelki Włoch.
– Zdumiewasz mnie. –
Zaśmiał się cicho. – Naprawdę sądziłaś, że uda ci się uciec? Niewiarygodne.
Podsłuchujesz, wściubiasz nos w nieswoje sprawy – wymienił. – Na dodatek jesteś
bezczelna i harda. Czemu się nie poddasz? Wszystkim byłoby łatwiej. – W jego
głosie wybrzmiewały protekcjonalne nutki.
– Jestem jaka jestem –
odpowiedziała po chwili. – Nie zamierzam nosić kagańca i ważyć każdego słowa. I
tak, naprawdę myślałam, że mi się uda. – Zacisnęła zęby i odważnie popatrzyła
mu w twarz.
– Nadal tak myślisz?
– Nadal.
– To bardzo źle. – Wydął
mięsiste usta i uśmiechnął się do niej niczym ojciec do krnąbrnej pociechy. –
Dobrze, że zachowałaś chociaż tyle rozumu, żeby nie szukać pomocy u francuskich
żandarmów. Są mało skuteczni. Choć trzeba przyznać, że czasami bardzo zabawni –
dodał. Wstał i przez chwilę rozglądał wokół. – Kiedyś bardzo lubiłem ten pokój –
wyznał.
– Kiedyś?
– Tak, kiedyś. Dawno,
dawno temu – rzekł bardziej do siebie niż do niej i wyszedł.
Opadła na poduszkę i
znów zaniosła się płaczem.