Rozdział 10
Przez cały maj na Cap Martin nie spadła ani kropla deszczu, a
słońce przypiekało już od świtu. Morze zdążyło się nagrzać i na Lazurowe
Wybrzeże przyjeżdżało coraz więcej turystów złaknionych dobrej pogody i
wypoczynku. Na szczęście Karim nie musiał szukać miejsca do relaksu nad wodą.
Miał swoje. Niewielka zatoczka granicząca z piaszczystą plażą, ogrodzona z
dwóch stron kamiennym murem, a od strony rezydencji siatką dyskretnie ukrytą w
wysokim żywopłocie, była prawdziwym rajskim zakątkiem. Jego prywatnym
zakątkiem, bo prócz niego i kiedyś Viviane, nikt nie korzystał z tego skrawka
malowniczego wybrzeża Cap Martin.
Avril przygotowała kosz piknikowy, wypchała go po brzegi
smakołykami i gdy Chan zaszedł do kuchni, wręczyła go mówiąc z uśmiechem:
„Jedzenia na trzy dni”, a Karim wtedy dodał żartobliwie: „I trzy noce?”, czym
nieco zawstydził zarówno swoją pracownicę jak i Fabianę, stojącą tuż obok.
Niestety rozczarowała go, jeśli mowa o stroju kąpielowym. Założyła biały top na
ramiączkach, dżinsowe szorty, a co do stroju, wymówiła się niedysponowaniem.
Lepsze to niż paradować przy Karimie w skąpym bikini, bo tylko takie modele
znalazła w przepastnych szufladach z bielizną. Szczerze mówiąc uważała się za
kompletnie głupią i niekonsekwentną, bo przecież niecałe trzy tygodnie temu
Karim miał okazję widzieć ją całkiem nago. Nie potrafiła zrozumieć niektórych
swoich zachowań. Z jednej strony cieszyła się, że spędzą razem trochę czasu i
byłaby bardzo rozczarowana, gdyby Karim nie przyszedł do jej sypialni w
południe i nie zapytał: „Gotowa?”, a z drugiej, aż ścisnęło jej żołądek, gdy
wziął ją za rękę zaraz po wyjściu z rezydencji.
Rozłożyli miękki koc na piasku, Karim ustawił na środku
koszyk, przyklęknął i od razu do niego zajrzał, choć wcale nie był głodny. Też
czuł dziwne skrępowanie tą sztuczną sytuacją. Miał strugać pajaca i odstawiać
błazenadę, żeby zabawić pannę Czekaj? Żałował, że wymyślił ten głupi piknik.
– Zjesz coś? – zapytał sadowiącą się obok Fabianę. – Avril
naprawdę się spisała.
– Nie jestem głodna, ale chętnie się czegoś napiję. Okropny
skwar – stwierdziła Fabi, patrząc przed siebie. Gdyby mogła, zerwałaby z siebie
wszystkie ciuchy i wbiegła do morza. Ale nie przy Karimie.
– Jeśli chcesz, możemy trochę pospacerować przy brzegu –
zaproponował, podając jej butelkę wody evian.
– Niewielki ten nasz spacerniak – bąknęła ironicznie. –
Trzydzieści metrów?
– Dla nas dwojga wystarczy – odparł niezrażony Karim. – Lubię
to miejsce. Nie podoba ci się tutaj? – Odwrócił w lewo głowę, żeby spojrzeć na
skały otulone niezliczoną ilością małych sukulentów i porostów. – Szkoda –
westchnął bardziej do siebie, niż do niej.
– Nie powiedziałam, że mi się nie podoba. – Fabiana zakręciła
pustą butelkę i schowała ją do koszyka. Zerknęła w to samo miejsce, które
obserwował Karim i z zachwytem przyglądała bujnie kwitnącym roślinkom. Ich
maleńkie drobne kwiatuszki rozlewały się barwnymi plamami, jakby wyszły spod
ręki impresjonisty. Tkwiły na tej nieprzyjaznej skale, czepiając się korzonkami
do drobin mało żyznej gleby, ale jakoś przetrwały, dzielne mimo palącego słońca
i wiatru, który szarpał nimi bezlitośnie. – Pięknie tu. Jak w raju.
– Pięknie – potaknął Karim. – Ale w Kazachstanie też pięknie.
– Wszędzie pięknie, gdy człowiek może oddychać wolnością –
powiedziała po chwili. – Gdy ma jakieś marzenia, może je spełniać...
– Jeżeli człowiek upada na duchu, to
jego koń nie może skakać – powiedział. – To nasze ludowe przysłowie. Masz jakieś marzenia? – Spojrzał na nią.
– Ja? – Fabiana parsknęła pod nosem. Objęła kolana rękami i
oparła między nimi brodę. – Nie mam żadnych marzeń. Moje życie... – zamilkła,
szukając odpowiedniego słowa – moje życie się zawiesiło. Nie mam gruntu,
oparcia, celu, ani pojęcia o przyszłości. Nic. Pustka.
– Jesteś aż tak nieszczęśliwa?
– A co to jest szczęście? – zapytała na pozór swobodnie
Fabiana, bo ich oczy nagle się spotkały. Czuła jak ulega zagadkowemu spojrzeniu
Karima, topniała pod jego wpływem. Nie mogła tego znieść, szybko odwróciła
twarz w stronę słońca i przymknęła powieki.
– Wiem, co to szczęście dla mężczyzny – odparł.
– Naprawdę? – mruknęła Fabiana.
– Rodzina, żona, dzieci, dobry przyjaciel... – zaczął
wymieniać, ale mu przerwała.
– Ciekawe. – Zaśmiała się, nadal nie patrząc na niego. – Czy
ktokolwiek z twoich pracowników ma rodzinę, żonę, dzieci? A może biorą przykład
z Chana? – Podkreśliła ostatnie słowo.
– Radik jest zakochany – zażartował Karim, myśląc że musi
zmienić klimat tej rozmowy z filozoficznego na humorystyczny. – W Avril.
– To dlaczego nie są razem?
– Bo Avril podobnie jak on, gustuje w kobietach – powiedział,
czując że wzbudzi tym ciekawość Fabiany. Nie mylił się, otworzyła oczy i
spojrzała na niego, podejrzliwie marszcząc czoło. – Z kolei Radik jest obiektem
westchnień Aliji, ale on nawet na nią nie popatrzy.
– Alija zakochana w Radiku? – Fabiana wywróciła oczami, bo
zdało się jej to równie głupie jak nieprawdopodobne. Co jak co, ale tak dobrze
wykształcona dziewczyna nie pasowała do takiego prostaka.
– Żartowałem. – Zaśmiał się cicho Karim.
– A ty?
– Ja?
– Byłeś kiedyś zakochany? – Przymrużyła oczy, bo raziło ją
słońce.
– Kiedyś byłem. – Wzruszył ramionami.
– I co się stało?
– Odeszła – odparł po chwili.
– Czujesz się samotny?
– A ty?
– Teraz tak. Siłą rzeczy – rozejrzała się wokół.
– Zanim tu przyjechałaś, nie byłaś?
Już miała sprostować, że nie przyjechała, lecz została
przetransportowana jak paczka, ale co by to dało?
– Masz rację. Tymon był raczej moim współlokatorem, niż
chłopakiem – wyznała szczerze. – Żyliśmy razem, ale osobno. Łączył nas seks i
dostęp do mojego konta. Miłość to zaufanie, patrzenie w jedną stronę tym samym
wzrokiem, budowanie czegoś razem, a to wszystko było niemożliwe między nami.
– Mocne to słońce. – Potarł oko.
– Chyba się nie wzruszyłeś moją smutną historią? – Uniosła
brwi, rozbawiona jego miną.
– Łatwo zmiękczyć moje serce – powiedział, sięgając do
kieszeni bojówek, żeby wyjąć okulary przeciwsłoneczne.
– Nosisz okulary? – Fabiana rozchyliła ze zdumieniem usta.
– A czemu nie? – Odwrócił się, żeby nie widziała, jak
zdejmuje przepaskę i skrywa oczy za prawie czarnymi szkłami raybanów. – Zawsze
prowadzę w okularach – wyjaśnił. – Policja nie przepada za piratami na drodze.
Dosłownie i w przenośni – dodał, znów zwracając twarz w stronę Fabiany. – I
jak?
– Nieźle – mruknęła z uznaniem, bo rzeczywiście Karim
wyglądał znacznie lepiej bez swojego pirackiego atrybutu. – Masz szklane oko? –
zapytała, nie mogąc się oprzeć i czując, że chyba spiekła lekkiego raka, bo
mimo wszystko to pytanie trąciło pewną intymnością.
– Tak. Wyjąć? – zaproponował i kilka razy znacząco uniósł
brwi.
– Nie – odpowiedziała natychmiast Fabiana, dopiero po
sekundzie zauważając, że Karim znów żartował.
– Brzydzisz się?
– Nie – skłamała. – Po prostu nie wyobrażam sobie pustego
oczodołu. – Tym razem postawiła na szczerość.
– Mam dwa.
– Dwa?
– Jedno zapasowe – odparł takim tonem, że nie mogła dojść,
czy znów żartuje. – Szwajcarska jakość. Idealnie dopasowane, wygodne, a czasami
przydatne do różnych celów.
– To znaczy? – Fabiana przekrzywiła głowę.
– Można się z kimś założyć, że poliżesz własne oko. Wyjmujesz,
liżesz i wygrana twoja! – Zaśmiał się.
– Przestań. – Aż nią otrzepało.
– Kwestia przyzwyczajenia.
– Wiesz co?
– Co?
– Chcę je zobaczyć, ale nie wyjmuj – dodała naprędce, żeby mu
czasem nie strzelił do głowy jakiś głupi pomysł. Wyciągnęła rękę, chcąc zdjąć
okulary.
Odchylił się, bo wolał sam to zrobić. Zdjął raybany, kilka
razy zamrugał i popatrzył na Fabianę spod przymrużonych powiek. – A teraz jak?
– Miałeś rozciętą powiekę? – spytała cicho, niemalże szeptem,
bo wyglądało to dosyć dziwnie. Przez środek powieki biegła czerwona blizna,
lekko deformując jej kształt przy linii rzęs.
– Tak.
– Jezu... – odruchowo jęknęła po polsku. – To musiało boleć. –
Wyraźnie się wzdrygnęła.
– Mogę już założyć? – Podniósł okulary, a gdy nie
zareagowała, włożył je z powrotem na nos. – Trochę bolało, ale jak widać,
przeżyłem – skwitował, starając się stłumić emocje.
– Myślałam, że będzie takie samo... – zająknęła się, nie
wiedząc czy powinna kontynuować. Dopiero teraz do niej dotarło, że oczy Karima
wyglądały inaczej, niż przewidziała. Coś jej nie pasowało.
– Sztuczne oko nigdy nie będzie identyczne, jak własne.
Źrenica ludzkiego oka pracuje, a szklanego nie. Może dlatego wydają ci się
różne – zasugerował, drapiąc się po podbródku, bo znów zaciął się przy goleniu
i to dosyć mocno. – Tępa żyletka – wytłumaczył obecność sporego strupka.
Fabiana już miała zaprzeczyć, ale ugryzła się w język. Oczy
Karima nie wydały się jej różne. Było odwrotnie. Miała wrażenie, że Karim
patrzy na nią, jak człowiek mający zdrowe oczy. Wprawdzie ciężko było zauważyć
źrenice na tle równie ciemnych, prawie czarnych tęczówek, ale ruch gałek
ocznych już tak, a ona nie mogła oprzeć się odczuciu, że przez krótki moment
Karim skupił wzrok w jednym punkcie. „Ech, znów doszukujesz się czegoś, czego
nie ma” – ofuknęła się w duchu.
– Alija mówiła, że pół roku nosisz brodę, a drugie pół
chodzisz bez – zagaiła, żeby przestać już o tym myśleć.
– Że też nie macie innych tematów, jak moja broda? – Parsknął
śmiechem.
– Gdybyś miał tyle czasu ile mam ja, miałbyś różne tematy. –
Fabiana wydęła usta.
– Wiesz co to nouruz?
– Nie.
– To taki nasz Nowy Rok, ale obchodzony dwudziestego
pierwszego marca.
– Pierwszy dzień wiosny?
– Tak, równonoc wiosenna. Obchodzimy ją wyjątkowo uroczyście.
Jest wielkie ognisko, zabawy i tańce. Skaczemy przez ogień, a gdy mieszkałem w
Kazachstanie, brałem udział w wyścigach konnych. To największe święto,
najważniejsze. Właśnie wtedy golę brodę. A gdy mija lato i zaczyna się jesień...
– Równonoc jesienna? – podpowiedziała Fabiana.
– Wtedy zaczynam ją zapuszczać.
– A czemu tak?
– Nie wiem. Od lat golę brodę na nouruz i zapuszczam na zimę.
W lecie gorąco, więc wygodniej bez brody, ale gdy ją zgolę, uwierz – przez
dobry tydzień żałuję, że to zrobiłem. Postanawiam, że już nigdy więcej, a potem
mija lato, jesień, zima, a na wiosnę znów brzytwa idzie w ruch. Trochę to bez
sensu. – Potrząsnął głową.
– Czy wszystko musi mieć sens?
– A nie powinno mieć? – odpowiedział pytaniem.
– A co z Nowym Rokiem? Tym naszym?
– Też obchodzimy. Pewnie pomyślisz, że coś z nami nie tak,
ale mamy choinkę i kogoś na podobieństwo Świętego Mikołaja. Ajaz Ata, czyli
śnieżny dziadek, przynosi prezenty, ale tylko grzecznym dzieciom – dodał,
rzadkim u niego melancholijnym tonem, bo na moment jego myśli poszybowały do
czasów dzieciństwa.
– Na szczęście dopiero zaczął się czerwiec – westchnęła
Fabiana, myśląc o tym, jak przygnębiające były ostatnie święta. Spędzali je we
dwójkę z Tymonem i choć jeszcze wtedy nie było między nimi tak źle, musiała
przyznać, że ta Wigilia okazała się wyjątkowo smutna.
– Dostałem zaproszenie na przyjęcie – powiedział Karim,
wyrywając ją ze wspomnień. Znów zmienił temat, bo wyjątkowo nie szła mu dzisiaj
ta rozmowa. Rwała się na kawałeczki i co chwilę przybierała niewłaściwy
kierunek albo schodziła na manowce. – Urodzinowe party w prawdziwym pałacu.
– A gdzie?
– W Saint Tropez. W sobotę – doprecyzował.
– To już za trzy dni.
– Niestety.
– Często bywasz na przyjęciach?
– Nie lubię takich sztywnych spędów.
– Tak myślałam. – Usta Fabiany zadrgały w lekkim uśmiechu.
– Uważasz mnie za gbura? – zapytał, nie czekając wcale na
odpowiedź. – A może chciałabyś mi towarzyszyć? – zaproponował, niby od niechcenia,
ale zdradziło go lekkie zaciśnięcie szczęki.
– Ja? – Fabiana nawet nie próbowała ukryć zdziwienia.
– Ty.
– Ale... – zacięła się, szukając jakiegoś argumentu, którym
mogłaby uzasadnić odmowę. Było ich mnóstwo, lecz każdy wydawał się jej zły w
tym momencie. – Może Alija byłaby lepszą kandydatką na twoją partnerkę?
– Może tak – rzucił oschle.
– Chcesz, żebym z tobą poszła? – zapytała, z trudem
powstrzymując się od głośnego westchnięcia i demonstracyjnego spojrzenia w
niebo. „Ciężka ta nasza gadka, jakbyśmy tłukli kamienie na drodze” – sarknęła w
duchu.
– Skoro zaproponowałem?
– Dobrze, pójdę, ale uprzedzam, tancerka ze mnie kiepska.
– Bez obaw. Ja też nie jestem lwem parkietu. Prędzej
niezgrabnym niedźwiedziem, którego ktoś wpuścił na salony. – Uśmiechnął się,
żałując, że Fabiana nie widzi, jak porozumiewawczo do niej mrugnął.
Ulżyło mu, musiał przyznać. Od rana myślał, czy ją zaprosić,
czy nie. Rozważał odrzucenie zaproszenia od Baryszkowa, ale z drugiej strony to
był jeden z jego najlepszych klientów. Igor Baryszkow zamierzał hucznie uczcić
siedemdziesiąte urodziny i nie wypadało odmówić. Na dodatek w gronie starannie
wyselekcjonowanych osób uczestniczących w tym przyjęciu Karim mógł zawrzeć
nowe, korzystne znajomości.
– Mam założyć coś specjalnego? – zaczęła ostrożnie Fabiana. Nie
chciała dać po sobie poznać, ale z sekundy na sekundę czuła coraz większe
podekscytowanie. Bynajmniej nie samo przyjęcie budziło w niej emocje, raczej
fakt, że wreszcie choć na kilka godzin opuści swoje więzienie, wyjdzie do
ludzi, spotka się z kimś spoza ścisłego grona personelu rezydencji, a wszystko
„legalnie” i bez ryzyka, że srogo za to zapłaci. – Jaki charakter ma ta
impreza?
– To urodziny dobrego znajomego. Na początku będzie drętwo i
sztywniacko, a po północy wszyscy zrzucą maski i nie tylko, i zacznie się
prawdziwa orgia – zreferował.
– Urodziny i orgia? – wydukała Fabiana.
– Wyjdziemy przed dwunastą – pocieszył ją rozbawiony Karim. –
Co do stroju, Alija pomoże ci wszystko dograć.
– Uhm – mruknęła, trochę naburmuszona, bo nie wiedziała, czy
Karim mówi serio, czy się z niej nabija. – A tak w ogóle to dziękuję za
zaproszenie – dodała po chwili.
– Podziękujesz po przyjęciu – odpowiedział enigmatycznie.
Jeszcze godzinę spędzili na plaży, rozmawiając o wszystkim i
o niczym. Gdy Fabiana wróciła do siebie, padła na łóżko i dobry kwadrans
rozmyślała, kim naprawdę jest Karim. „To jak fala z wysokimi amplitudami, raz
jest normalnym facetem, a za moment zmienia się w prawdziwego potwora. Co z nim
jest nie tak?” – próbowała pojąć jego zachowanie. Widziała, że bardzo się
starał. Nawet miała to szczęście usłyszeć, jak głośno i szczerze się śmieje,
gdy opowiadała mu trochę o Alku.
– Odkryłam, że zarejestrował się na forum dla As-ów.
– Asów wywiadu? – zażartował.
– To forum dla osób aseksualnych – wyjaśniła.
– Serio? Jest takie forum? – Pokręcił głową. – Ale jak? To
jacyś kastraci? Eunuchy?
– Sam jesteś eunuch – prychnęła, ale ją też rozbawiło to
nieco prostackie podejście do problemu.
– Póki co, straciłem oko, nie jajka – zripostował.
„Gdy chce, potrafi być miły i dowcipny” – podsumowała,
czekając na Aliję, a parę minut po tym jak przyszła, przekazała jej, że będzie
potrzebować sukienkę.
– Karim zabiera cię na przyjęcie? – Alija z wrażenia aż
usiadła. Nie pamiętała, kiedy ostatnio Chan gdzieś się wybrał. Wiecznie jeździł
po świecie, ale wyłącznie w biznesach, a tu taka niespodzianka. – Mów, jaką
chcesz kieckę! – wypaliła, szczęśliwa, że będzie miała okazję wykazać się jako
stylistka.
– Wszystko mi jedno, byle nie czerwoną – odparła Fabiana,
sięgając po udko z kurczaka. Zgłodniała, bo w obecności Karima jej żołądek
zdecydowanie odmawiał współpracy i nic nie zjadła na pikniku.
– A to niby czemu? – Alija odchyliła się lekko na fotelu i
krytycznie popatrzyła na Fabianę. Prezentowała się o niebo lepiej, niż kilka
dni temu. Słońce zaróżowiło jej policzki i wywołało kilka uroczych piegów na
nosku, w zielonych oczach błyszczały emocje, a nawilżone morską bryzą włosy,
lśniły jak nigdy dotąd. – Moim zdaniem w czerwonym będzie ci przepięknie.
– Chyba żartujesz? – Fabiana pokręciła głową. Odłożyła udko
na talerzyk i otarła usta serwetką. – Nie noszę czerwonych ciuchów, bo mi nie
pasują. Tobie, owszem. – Z zazdrością spojrzała na aksamitną czerń włosów Aliji.
– Pasuje mi czerwień, ale tobie też. Udowodnię ci jeszcze
dzisiaj.
Nie żartowała. Kilka godzin później wkroczyła do sypialni
Fabiany niosąc naręcze sukienek, zapakowanych w eleganckie pokrowce sygnowane
logiem jednego z najlepszych butików w Nicei. Zlitowała się i wzięła również
dwie czarne kiecki, a nawet taką z bladozielonego jedwabiu, oczywiście ręcznie
malowaną. Lecz i tak jej faworytką była przepiękna, długa i prosta w formie
suknia, o barwie krwistej czerwieni.
– Popatrz, jakie cudo... – wyszeptała nabożnie. Wyjęła
sukienkę i zaprezentowała Fabianie. – Jest długa, ale ma rozcięcia po bokach, a
z tyłu?! – pisnęła z ekscytacją – Tył jest najlepszy. – Obróciła wieszak.
– Matko, cały tyłek mi wyjdzie. Sorry, ale to nie dla mnie. –
Fabiana pokręciła głową.
– A niby dla kogo? Przecież jesteś modelką. Kto, jak nie ty,
powinien nosić takie kiecki? Może Sara? – Zaśmiała się ze swojego żartu,
wyobrażając sobie niską i pulchną szefową kuchni w tym krwistoczerwonym ciuchu.
– To prawdziwe złoto? Raczej nie... – mruknęła Fabiana,
dotykając łańcuszka biegnącego od wąskiej opaski na szyję do dołu wycięcia.
Miał dobre siedemdziesiąt centymetrów długości i dosyć duże, ale bardzo cieniutkie
i płaskie ogniwa.
– Złoto – potwierdziła Alija. – Powiedz, że się zakochałaś. –
Jeszcze raz spojrzała zachwycona na sukienkę.
– Zakocham się, jak ty ją założysz. A tak w ogóle, czemu
wzięłaś aż cztery? Można je zwrócić? Pewnie kosztowały fortunę. – Fabiana
dyskretnie zerknęła na jedną z metek i aż zagwizdała pod nosem, poznając nazwę
marki na którą mogli sobie pozwolić jedynie najbogatsi.
– Chan powiedział, że mam wziąć kilka.
– Kilka to dwie, góra trzy.
– Nieprawda. Kilka to minimum cztery. – Alija puściła jej
oczko. – Przymierz.
– Nie odpuścisz?
– Nie...
– Okej, niech ci będzie. – Fabiana ustąpiła i wzięła od niej
wieszak. – A co z butami? A bielizna?
– Buty są tu. – Alija wskazała brodą na wielką papierową
torbę, którą przyniosła razem z sukienkami. – A bielizny nie trzeba. Wszyli
specjalne miseczki.
Fabiana wzięła czarne szpilki i poszła do łazienki. Założyła
suknię i wyszła nawet nie spojrzawszy w lustro.
– Łał... – jęknęła Alija na jej widok. – Łał...
Ale prawdziwe „łał” nastąpiło w sobotę. Alija przeszła samą
siebie. Wreszcie mogła naprawdę pokazać, czego nauczyła się w dwuletnim
paryskim studium wizażu. Nie tylko zrobiła Fabianie przepiękny, profesjonalny
makijaż, z obowiązkową krwistoczerwoną szminką. Zajęła się również włosami,
upięła je wysoko, a z luźnych pasm splotła warkocze i owinęła nimi koka. „Jak
księżniczka! Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka” – mówiła, co chwilę plaskając
z zachwytu w dłonie.
Karim też się postarał, choć nie potrzebował pomocy, żeby
ubrać się w czarny smoking. Jedynym kolorystycznym akcentem była ciemnobordowa
muszka. Idealnie kontrastowała ze śnieżnobiałą koszulą i nadawała wyrazu
całości. Stanął przed lustrem, ostatni raz poprawił klapy marynarki, jeszcze
raz odrzucił w myślach pomysł, żeby oprócz dezodorantu i wody po goleniu użyć
jakiegoś pachnidła i wymaszerował z pokoju, klnąc w duchu na niewygodne buty i
zbyt wąskie w barach rękawy.
Szybko zapomniał o swoim dyskomforcie. Gdy ujrzał Fabianę,
potrząsnął głową, bo miał wrażenie, że to mu się śni. Wyglądała tak pięknie.
Pięknie, bo... Przełknął gulę wzruszenia. Ten śmiały makijaż, inna niż zwykle
fryzura, suknia odbijająca swą czerwień na policzkach Fabiany... To wszystko
sprawiło, że na moment przestał pamiętać o oddychaniu. Dopiero stłumiony
chichot Aliji, dobiegający gdzieś z boku, przywrócił go do rzeczywistości.
– A biżuteria? Zapomniałaś? – spytał Aliję, nie spuszczając
oka ze swojej partnerki. Nie mógł przestać na nią patrzeć, nawet na sekundę nie
odwrócił wzroku.
– Nie noszę biżuterii – odpowiedziała coraz bardziej
zawstydzona Fabiana. – Na plecach jest złoty łańcuszek, wystarczy.
– Na plecach – powtórzył odruchowo Karim.
Podszedł do Fabiany, delikatnie chwycił ją za łokieć i
pociągnął, żeby się obróciła. Aż go zatchnęło, gdy ujrzał jej nagie plecy i
złoty paseczek biegnący od karku i znikający gdzieś na dole głębokiego dekoltu,
sięgającego do małych wgłębień nad szczytami pośladków. Gdyby mógł, pobiegłby
do łazienki, albo nad brzeg morza i wskoczył w zimną toń, żeby się ostudzić.
– Chyba wystarczy? – zapytała Fabiana, skrępowana do granic
jego milczeniem i ciężkim oddechem, który czuła na obnażonym ciele.
– Wystarczy – potaknął. Był w takim stanie, że zgodziłby się
na wszystko. Nawet gdyby Fabiana oświadczyła, że pójdzie bez butów albo w
cylindrze.
– I jak? Chan jest zadowolony z mojej pracy? – wtrąciła
nieśmiało Alija.
– Chan jest bardzo zadowolony – mruknął Karim. Fabiana nie
wytrzymała ciśnienia i parsknęła śmiechem. Bawiło ją, gdy ktoś zwracał się do
niego w trzeciej osobie, a jeszcze bardziej, gdy on sam tak mówił. – Cieszy
mnie twój dobry humor – skwitował, starając się odzyskać rezon.
Pod rezydencją czekała już na nich limuzyna z Radikiem w roli
kierowcy. Fabiana rozsiadła się wygodnie i spytała, czy na razie może zdjąć niezbyt
wygodne buty.
– Alija mówiła, że to dwie godziny jazdy samochodem.
– Zdejmiesz później – odpowiedział Karim i szelmowsko się
uśmiechnął. Czuł, że on też ją zaskoczy.
– Popłyniemy tam? – spytała parę minut później, gdy dotarli
do małej prywatnej mariny, gdzie cumował jacht motorowy Karima.
– Owszem. W godzinę będziemy na miejscu – powiedział, patrząc
w jej oczy, błyszczące szczęściem jak u dziecka.
Wysiadła z limuzyny i podeszła bliżej. Wzięła głęboki wdech,
bo wszystko ją zachwycało. Gwiazdy odbijały się od lustra wody, a wokół
panowała niczym nie zmącona cisza. Nagle, gdzieś z zakamarków pamięci dotarło
do niej wspomnienie wieczoru w Savonie. Wzdrygnęła się, a dłonie natychmiast
pokryła mgiełka wilgoci.
– Zimno ci? – zapytał Karim, stając tuż za nią.
– Nie... Ja tylko... – nie dokończyła.
– Chodź. – Wyciągnął dłoń.
– Jeszcze nigdy nie płynęłam jachtem – powiedziała, wstępując
za nim na trap.
– Cierpisz na chorobę morską? – spytał Karim.
– Nie wiem. Chyba nie. – Zaśmiała się cicho.
Podróż minęła szybko, bo Fabi poprosiła, żeby Karim trochę ją
oprowadził po jachcie. Zajrzeli do małej sterówki, poznała kapitana,
porozmawiali, a nawet przez chwilę kapitan Jugnot pozwolił jej potrzymać stery.
Niestety przyjęcie nie okazało się być równie ekscytujące. Nikogo nie znała,
większość gości mówiła po rosyjsku, a ci nieliczni, którzy władali francuskim
lub angielskim, też woleli rozmawiać w języku gospodarza. Igor Baryszkow
obchodził siedemdziesiąte urodziny, więc i grono zaproszonych osób nie
grzeszyło młodością. W zasadzie Fabiana dosyć szybko stwierdziła, że prócz
Karima nie ma z kim zamienić słowa. Owszem, zauważyła kilka młodziutkich
dziewczyn, wystrojonych i błyskających niezliczoną ilością biżuterii, ale nie
miała śmiałości podejść do nich, tym bardziej, że nie wyglądały na
zainteresowane jej skromną osobą.
Dreptała za Karimem lub stała obok niego, gdy z kimś
rozmawiał i bez słowa sączyła szampana. „Zasnę tu z nudów” – pomyślała, widząc
kolejnego Rosjanina, który chciał zamienić kilka słów z Kasymowem. Jak prawie
wszyscy obecni, ten też był dosyć tęgi i ubrany w przyciasny smoking. I
koniecznie złoty sygnet na serdecznym palcu! O tak, wszyscy mieli sygnety,
jakby się umówili. Przedstawił się, ona też, wtedy cmoknął ją w dłoń
obrzydliwie wilgotnymi ustami, skomplementował, rzucając banałem: „Karimie,
twoja pani to prawdziwa piękność” i to było na tyle, jeśli chodzi o jakąś
interakcję. Po godzinie tej wątpliwej rozrywki zaczęła żałować, że tu przyszła.
Nie interesowało ją wykwintne jedzenie, tańce jeszcze się nie zaczęły, a w rogu
wielkiej balowej sali przygrywał kwartet smyczkowy, którego absolutnie nikt nie
zauważał. Równie dobrze muzycy mogli wstać, schować instrumenty do futerałów i
wyjść.
Była niczym cień Karima, bo wyraźnie ją poinstruował jeszcze
na jachcie: „Nie oddalasz się, nie znikasz w toalecie na pół godziny, nie
pijesz za dużo, nie wdajesz się w rozmowy”. Tak... Zwłaszcza to ostatnie „przykazanie”
ją rozbawiło, chyba że liczył na jej ukrywaną dotychczas biegłą znajomość
rosyjskiego. Snuła się za nim, odmawiając kelnerom, którzy co rusz proponowali
a to kolejny kieliszek Dom
Pérignon, a to fikuśne tartinki, ewentualnie kawior z bieługi.
Rezydencja Igora oszałamiała przepychem. W zasadzie był to prawdziwy
pałac, z kilkoma salami balowymi i sypialniami niczym w Wersalu. W holu wisiały
niezliczone obrazy, a biedna Fabiana nie zdążyła nawet na nie popatrzeć. Nie
interesowała się specjalnie sztuką, ale dzisiaj wszystko zdawało się być lepsze
od tego okropnego przyjęcia. Na dodatek ktoś ustawił klimatyzację na najniższą
możliwą temperaturę i było jej coraz zimniej. Z zazdrością patrzyła na
marynarki gości.
– Mogę iść pozwiedzać rezydencję? – Nachyliła się, żeby szepnąć Karimowi
swoją prośbę. Od razu spojrzał na nią czujnie i zmarszczył czoło. – Obiecuję,
że się nie zgubię. Pójdę pooglądać obrazy, a potem na chwilkę wyjdę do ogrodu.
– W porządku – mruknął bez kropli entuzjazmu. – Kiedy wrócisz?
– Pół godzinki i jestem z powrotem.
– Okej. – Odsunął rękaw i spojrzał na zegarek.
– Przepraszam, zostawiam panów na chwilę – powiedziała po francusku Fabiana,
rzucając okiem na entego rozmówcę Karima. „Może zna choć podstawowe zwroty” –
pomyślała, nie czekając na reakcję.
Zostawiła obu panów i poszła w stronę jednego z wyjść z sali. Odetchnęła
z ulgą, gdy ucichł nieznośny gwar rozmów. Spacerowym krokiem przechadzała się
po holu, ale tu było jeszcze chłodniej, bo zabrakło ciepła bijącego od rozgrzanych
alkoholem ciał gości. Postanowiła spędzić całe swoje krótkie „wychodne” na
zewnątrz. Obcasy szpilek wybijały coraz szybszy rytm na marmurowych posadzkach.
Lokaje usłużnie otworzyli przed nią drzwi i już... Była wolna.
– Jak ciepło... – jęknęła z zachwytem.
Zeszła z kilkunastu szerokich schodów i obróciła się, żeby móc jeszcze
raz podziwiać okazałą bryłę budynku. Zadarła głowę. Oświetlone od dołu pilastry
i gzymsy tworzyły przepiękną, harmonijną kompozycję. Musiała przyznać, że Igor
Baryszkow miał doskonały gust, lub raczej ogromne pieniądze, którymi opłacił
twórców tej architektonicznej perły.
– Imponujące, prawda? – Młodzieńczy głos dobiegł zza jej pleców.
Natychmiast się odwróciła, żeby zobaczyć z czyich ust padły słowa. Wysoki
blondyn, na oko w jej wieku, podszedł bliżej i rozciągnął twarz w uśmiechu.
Próbowała po stroju ocenić, czy jest jednym z gości Igora, czy może kimś z
licznej obsługi. Niestety biała polówka i sprane dżinsy, choć wyglądały na świeże,
nie pasowały jej do żadnej z tych dwóch grup.
– Eric Tardieu – przedstawił się i lekko skłonił głowę.
– Fabiana Czekaj – odwzajemniła powitanie, dopiero po chwili reflektując
się, że nie powinna zdradzać komuś obcemu prawdziwego imienia i nazwiska.
Ukradkiem spojrzała na oddaloną o kilkanaście metrów bramę wjazdową i z ulgą
spostrzegła, że stoi tam co najmniej sześciu strażników. Mogła czuć się
bezpieczna, ale na wszelki wypadek postawiła mały krok do tyłu. – To prawda,
wyjątkowo piękny budynek – zagaiła ostrożnie, jeszcze nie do końca przekonana,
czy wolno jej rozmawiać z tym młodym, szczupłym Francuzem.
– Przepraszam, że cię zaczepiłem. – Uśmiechnął się, wyraźnie skrępowany. –
Widzę, że chyba przeszkadzam.
– Nie przeszkadzasz. Wyszłam na chwilę zaczerpnąć...
– Ciepłego powietrza – dokończył za nią i wskazał brodą na jej ramię
pokryte gęsią skórką.
– O tak! – Parsknęła pod nosem. – Igor zafundował nam wszystkim niezłą krioterapię.
– Nie jestem gościem – sprostował natychmiast Eric. – Pracuję w firmie
dostarczającej bieliznę stołową.
– Bieliznę?
– Tak. Obrusy, napperony, laufry... – wymienił kilka dziwnie brzmiących
nazw. – Przywiozłem dodatkowy zapas, bo ktoś zamówił zbyt mało.
– Aha.
– Zaczepiłem cię, bo jesteś bardzo podobna do mojej znajomej. Szczerze
mówiąc w pierwszym momencie myślałem, że to ona. Chodziliśmy razem do szkoły.
– Obawiam się, że to jednak nie ona. – Fabiana puściła mu oczko.
– Pochodzisz z Rosji?
– Z Polski.
– Ach tak? – Znów się uśmiechnął. – Dla mnie wszystkie słowiańskie języki
brzmią tak samo. I akcent też.
– Mój wykładowca francuskiego byłby załamany – zażartowała.
– A może pójdziemy na spacer? – zaproponował.
– Spacer? – Fabiana natychmiast się spłoszyła.
– Tu, niedaleko. Za wschodnim skrzydłem jest cudowny park. – Pokazał
ręką. – Nie bój się, tam też są goście. I kelnerzy. – Popatrzył na jej pusty
kieliszek po szampanie.
– Zgoda.
Spacerowali noga za nogą, odkrywając, że mają wspólne tematy do rozmowy,
a dokładnie jeden temat. Eric pasjonował się fotografią i zaliczył już kilka
małych sukcesów. Od razu stwierdził, że Fabiana jest wyjątkowo fotogeniczna.
– Chętnie zaproszę cię na sesję. Może w plenerze? Pojedziemy w góry, albo
popłyniemy na wyspę Świętej Małgorzaty. Tam jest odpowiedni klimat. Ruiny... –
Cmoknął z zachwytem.
– Chętnie, ale nie skorzystam – odparła, czując, że chyba ma szczęście do
fotografów, których nie interesują damsko–męskie sprawy. Eric miał miękki,
łagodny głos, poruszał się ze specyficzną kobiecą gracją i zdecydowanie zbyt
często gestykulował. „Gej na sto procent” – postawiła bezgłośnie diagnozę.
– Trudno, ale numer telefonu musisz mi dać. Gdybyś zmieniła zdanie,
zadzwonisz.
– Obawiam się, że na to też nie możesz liczyć – odparła, dbając o to by
jej głos brzmiał lekko i wesoło.
– Taki zazdrośnik? – Eric spojrzał na nią z ukosa.
– Uhm...
Rzeczywiście, gdy obeszli skrzydło pałacu, ujrzała idealnie przystrzyżone
krzewy, trawnik gładki niczym dywan, a w oddali lśniącą taflę basenu. Tu i
ówdzie kręcili się goście. Stali w większych grupkach lub spacerowali, pijąc
alkohole roznoszone przez kilku wszędobylskich kelnerów. Eric zatrzymał jednego
z nich, ustawił na tacy kieliszek Fabiany i wręczył jej pełny.
– Wypij moje zdrowie – poprosił.
– A ty?
– Muszę wrócić firmową furgonetką.
– No tak.
– Chodź, pokażę ci, co jest na dnie basenu. – Kiwnął ręką.
– A coś tam jest?
– Zobaczysz...