środa, 22 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 5

Rozdział 5


Mogła śmiało powiedzieć, że dosyć dobrze poznała rezydencję. Spacerowała, zaglądając to tu, to tam. Kiedyś chciała policzyć sypialnie, ale jaki to miało sens? Żaden. Połowa pokoi stała pusta, mimo to codziennie w nich sprzątano, ścierano kurze i wietrzono. Czasami Fabiana zachodziła do biblioteki, żeby przynieść sobie stamtąd jakieś książki. Nikt nie oponował, więc uznała że jej wolno. Często słyszała rozmowy dobiegające z gabinetu Karima. Niestety najczęściej rozmawiał po rosyjsku, zwłaszcza przez telefon, a stłumione dźwięki docierały do niej jak przez mgłę.
Postanowiła to zmienić. Zakradła się do niewielkiego pokoju, z jednej strony graniczącego ścianą z biblioteką, a z drugiej z gabinetem. Przystawiła ucho do ściany i przestała oddychać, żeby niczym nie zagłuszać dźwięków z gabinetu. To też się nie sprawdziło, podobnie jak przystawienie wazoniku, żeby wzmocnić głośność „przekazu”.
Bardzo ją to zniechęciło, zwłaszcza, że zastała ją tam jedna z pokojówek. Wyraźnie się speszyła, wyszła bez słowa, a nazajutrz ktoś zamknął ten pokój na klucz. Ale Fabiana się nie poddawała. Rozważała nawet tak szalony pomysł, jak zakradnięcie się bezpośrednio do gabinetu i ukrycie za grubymi zasłonami lub w jednej z wielkich szaf, ale gdy pomyślała o realizacji tego planu i ewentualnych konsekwencjach w razie wpadki, od razu jej przechodziło. Mimo to, węszyła, podsłuchiwała i cały czas podsycała nadzieję, że kiedyś stąd ucieknie.
Dlatego prawie oszalała ze szczęścia, gdy któregoś dnia kapryśny los pozwolił na wniknięcie w prywatny świat Karima. Siedziała na małej ławeczce, tuż pod oknami biblioteki i enty raz czytała „Mistrza i Małgorzatę”, gdy do jej uszu dotarły dwa męskie, nisko brzmiące głosy. Od razu poznała Karima i Radika. Nastawiła czujnie słuch, odwróciła się, żeby zlokalizować, skąd dochodzi rozmowa i...
Bingo.
Ktoś zostawił uchylone okno w gabinecie. Fabiana zamknęła książkę i zbliżyła się do okna tak, żeby nikt z wnętrza rezydencji nie mógł jej zauważyć. Nie zraziły ją nawet pnące róże, które zarosły prawie całkiem wolną przestrzeń przy ścianie. „Zawsze mogę powiedzieć, że chciałam zerwać kilka, bo tak pięknie pachną” – przygotowała w myślach wymówkę. Stała i wytężała słuch, zamknąwszy uprzednio oczy, żeby jeszcze lepiej skupić się na rozmowie. Intuicyjnie czuła, że to będzie coś ważnego, co dotyczy właśnie jej.
Na początku nie mogła zrozumieć o czym gadają Karim i Radik, ale wtedy usłyszała, jak „przydupas” Karima, jak określała Radika, wyraźnie powiedział: Kapela. Aż ją zatchnęło z wrażenia. Czuła, że chwila i pękną jej bębenki w uszach, tak długo powstrzymywała oddech. Cichuteńko wypuściła powietrze i znów: chłonęła każde słowo, dziękując Bogu i wszystkim, że rosyjski jest tak bardzo podobny do polskiego. Nie znała znaczeń pojedynczych słów, ale główny sens rozmowy docierał do niej bez trudu.
Nie zwracała uwagi na to, że materiał jej sukienki z sekundy na sekundę ciemnieje pod pachami, a z czoła na dekolt kapie pot. Podobnie zignorowała fakt, że ktoś może ją w końcu zauważyć. W ostatniej chwili usłyszała kroki ogrodnika na wyżwirowanej ścieżce. Było za późno na ucieczkę, więc zanurkowała w róże, kalecząc się kolcami i zeschniętymi gałązkami i modląc o to, żeby nie zerknął w jej stronę.
– Dzięki... – Wzniosła oczy do nieba, gdy stary Gaston minął ją, pogwizdując pod nosem jakąś francuską piosenkę.
Odczekała chwilę, żeby oddalił się na bezpieczną odległość i postanowiła wymknąć się z kryjówki. Nie miała już po co w niej tkwić, zwłaszcza że Radik i Karim skończyli rozmowę. Zachowała na tyle rozumu, żeby w jakiś sposób uzasadnić swój wygląd. Wylazła spomiędzy krzewów, podbiegła pod murem na drugi koniec budynku. Akurat tutaj nie rosły róże, ale za to pysznił się w słońcu gigantyczny aloes drzewiasty, wysoki na dwa metry, albo i więcej. Brzegi długich niczym szable, częściowo zdrewniałych u nasady liści, pokrywały rzędy kolców. „Trudno, przeżyję” – uznała, bojąc się, że w innym miejscu może ją uchwycić któraś z kamer wiszących na budynku rezydencji i wycelowanych na ogród. Spektakularnie „potknęła” się na wypielęgnowanym i gładkim niczym stadionowa murawa, trawniku i wpadła w środek kolczastej korony. Zamierzała głośno krzyknąć, żeby kręcący się niedaleko Gaston mógł ją usłyszeć, ale akurat tego nie musiała planować. Wrzasnęła jak oparzona.  
– Jak to się stało? – ubolewał, pomagając jej wydostać się spomiędzy połamanych pędów krzewu. – Panienko, a cóż to panienka robiła? Tak się wywrócić? – Załamywał ręce, widząc podrapane do krwi nogi Fabiany i nie mogąc zrozumieć, dlaczego dziewczyna wygląda, jakby godzinę tarzała się w krzakach.
– Och, nie wiem. – Fabiana schyliła się, żeby otrzepać sukienkę z powbijanych kolców i innych paprochów. Otarła kolana i zerknęła z uśmiechem na Gastona. – Nic się nie stało, zaraz to sobie opatrzę. Zauważyłam... – zacięła się, bo chciała powiedzieć, że to piękny motyl przysiadł na jednym z czerwonych kwiatostanów aloesu, ale ugryzła się w język. Nie miała pojęcia, czy motyle lecą do tych kwiatów. – Zobaczyłam jaszczurkę, siedziała na aloesie, była taka wielka, chciałam podbiec, żeby ją lepiej zobaczyć no i bęc. – Uśmiechnęła się niefrasobliwie.
– Bęc? – zapytał Gaston. Zbliżył się do Fabiany i spomiędzy jej włosów wyjął mały różowy płatek. – A to? – Pokazał jej znalezisko. Nie dowidział zbyt dobrze na słońcu, bo od paru lat zmagał się z jaskrą. Tylko dlatego nie dostrzegł, jak Fabiana natychmiast oblała się rumieńcem, takim od cebulek włosów aż do palców u stóp. – Że też z panienki taki dzikus. Wskakiwać w kaktusy? Chan powinien zabrać panienkę do dżungli amazońskiej – zażartował.
– Tam nikt nie dba o rośliny. – Zaśmiała się nieco sztucznie. – Okropnie go połamałam – stwierdziła, patrząc na aloes. Przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy.
– Niepodobna... – westchnął Gaston. – Aloes odrośnie, zadrapania zejdą, ale na przyszłość radzę uważać – mruknął, czując, że coś mu nie pasuje w tej całej sytuacji.
– Przepraszam. – Fabi na wszelki wypadek potrzepała głową, jeszcze raz przeprosiła starego ogrodnika za zamieszanie i popędziła do rezydencji.
Na paluszkach minęła drzwi gabinetu Karima, modląc się, żeby w tym momencie nikt z niego nie wyszedł. Uspokoiła się nieco dopiero pod chłodnym prysznicem. Umyła włosy, a na kolano nakleiła mały plaster znaleziony w apteczce pod umywalką. Na wszelki wypadek założyła długie spodnie i bluzkę z rękawami do łokci.
– Pięknie – wymamrotała, zerkając do lustra. Policzki płonęły żywym ogniem, więc zamaskowała czerwień korektorem i solidnie przypudrowała, bo za chwilę miała się zjawić Alija z lunchem. – Pomyślisz o tym później – warknęła do siebie. – Później. Rozumiesz?
Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Zachowała na tyle trzeźwości umysłu, żeby skrupulatnie wyjąć z sukienki każdy nawet najmniejszy ślad po bliskim spotkaniu z różami. Wszystkie kawałeczki gałązek, listki i kolce zgarnęła do ręki i owinięte papierem toaletowym, wrzuciła do ubikacji. Dopiero teraz sukienka nadawała się do wylądowania w koszu z brudną bielizną, codziennie opróżnianym przez jedną z pokojówek.
– Wywróciłam się na trawniku i wpadłam w sam środek tego wielkiego aloesu. Wyobrażasz sobie? – mówiła do Aliji, czując jak na jej szyję wypełza zdradziecki rumieniec. Na szczęście ją też wysmarowała obficie korektorem. – I to wszystko przez głupią jaszczurkę. Ech... – Kręciła głową.
Alija powiedziała, że powinna bardziej uważać, a potem Fabianie udało się sprowadzić rozmowę na dobrze utartą ścieżkę, czyli gadki szmatki o celebrytach. Wkrótce, w pobliskim Cannes miał się rozpocząć festiwal filmowy i Alija planowała, jak co roku, udać się tam i złowić choć kilka autografów.
– Marzy mi się fotka i podpis Leo Blacka[1]. I oczywiście selfie z nim. Znasz go? – pytała zaaferowana, patrząc na Fabianę, która bez większego zaangażowania grzebała łyżką w zupie minestrone.
– Kojarzę.
– Uwielbiam go. – Alija przyłożyła skrzyżowane dłonie do piersi. – Niestety, ma dziewczynę. Wiesz, że to Polka? Jak ty? – uraczyła ją ciekawostką, która niezauważona wpadła do uszu Fabiany i równie szybko zeń wypadła.
– Ciekawe, naprawdę? – potaknęła, będąc myślami zupełnie gdzie indziej.
– Tak, ta dziewczyna jest nawet ładna, ale w porównaniu do poprzedniej dziewczyny Blacka, wypada dosyć słabo... – Alija ucieszona, że wreszcie znalazła słuchaczkę, zaczęła wykład o brytyjskim aktorze i jego miłosnych podbojach.
Fabiana potakiwała, co jakiś czas zadała pytanie i dziękując Bogu za gadulstwo Aliji, skończyła zupę.
– Położę się – powiedziała. – Po tym upadku wszystko mnie boli.
– Jasne. – Alija pogłaskała ją po głowie i wyszła, zabrawszy naczynia.
– Pomyślisz o tym później – oświadczyła prawie bezgłośnie Fabiana, gdy została sama. – Później...

***
Próbowała zapomnieć o tym, co usłyszała, a raczej podsłuchała, bo przecież słowa, które padły z ust Karima i Radika nie miały nigdy trafić do jej uszu. Wahała się, czy powinna o tym wspomnieć Aliji, lecz cóż ona mogła wiedzieć? A nawet gdyby Karim, lub bardziej prawdopodobnie Radik, zdradzili coś Aliji, czy ta podzieliłaby się z nią taką wiedzą? Fabiana potrząsnęła głową. To nie miało sensu i mogło spowodować, że Alija przekazałaby wszystko Karimowi, gdy ten wróci z kolejnej podróży, którą odbywał tylko w sobie znanym celu.
„Lepiej udawać, że nic nie wiem” – uznała. Mimo upływających dni i usilnych prób zapomnienia o sprawie, nie była w stanie usunąć z pamięci obojętnego tonu głosu Karima, gdy mówił: „Temat tego gnojka uznaję za zamknięty”. Jak mogła to interpretować? Gdy wyobrażała sobie, co mogli mu zrobić, robiło się jej słabo. Pisk przeszywał uszy, a ciało oblewał lodowaty pot. „A może po prostu go uwolnili? Wypuścili skądś, gdzie dotychczas go przetrzymywali? Zapłacili za milczenie? Może Tymek żyje teraz jak król, a ja niepotrzebnie się martwię?” – dociekała.
Próbowała racjonalizować sobie, że Karim nie jest patologicznym sadystą i oprawcą, bo przecież na razie nic na to nie wskazywało. Ledwie uspokoiła zbyt szybko tętniące serce, by po chwili gdzieś w tyle głowy usłyszeć uwagę Aliji: „Karim nigdy nie skrzywdziłby żadnej kobiety i dziecka”. Więc jak to z nim jest? Kto mógł czuć się bezpiecznie? Tylko kobiety i dzieci?
Snuła się po ogrodzie. Pozornie wyglądało jakby podziwiała jego urok, ale zamiast cieszyć oczy coraz bujniejszą roślinnością, Fabiana intensywnie rozmyślała. W jej głowie szalała prawdziwa burza. Sprzeczne ze sobą wnioski doprowadzały ją do szaleństwa i odbierały tę nędzną namiastkę spokoju i rutyny, którą wypracowała przez sześć tygodni przymusowego pobytu w rezydencji na Cap Martin. Coraz częściej żałowała, że los pozwolił jej poznać nowe fakty w sprawie Tymona. „Ech, mogłam tego nie słuchać. I tak nic nie mogę zrobić” – frustrowała się bez końca.
Bezmyślnie poruszające się stopy zawiodły ją do miejsca, gdzie parkowali przyjezdni pracownicy rezydencji. Rzuciła wzrokiem na kilka samochodów i jej uwagę przykuł mały fiacik 500. Stał na końcu parkingu i wesoło połyskiwał czerwienią dachu. Fabiana podeszła bliżej i nagle zauważyła coś, co natychmiast spowodowało szybsze bicie jej serca. Dyskretnie zajrzała do wnętrza auta przez opuszczoną do połowy szybę. Na siedzeniu kierowcy leżał pęk kluczy. Od razu rozpoznała pilota do samochodu i jeszcze drugie, podobne urządzenie.
„Czyżby to do bramy wjazdowej?” – pomyślała, bezwiednie zagryzając do krwi dolną wargę. Rozejrzała się wokół. Nikogo nie było w pobliżu, gdzieś zza tyłów rezydencji dobiegał ją warkot piły spalinowej i stłumione pokrzykiwania. Przypomniała sobie, że Radik wspominał jej i Aliji o przycinaniu kilku figowych drzew rosnących przy zachodnim skrzydle rezydencji. „Będzie hałas” – uprzedził. Pewnie poszedł pomóc Gastonowi, wszak ten był już emerytem i nie dysponował wystarczającą siłą i energią. Wzięła głęboki wdech i odeszła od samochodu, który najpewniej należał do Avril. Sugerowała to nie tylko marka i rozmiar auta, ale i kolorowa apaszka leżąca na podszybiu. Fabiana była pewna, że kiedyś widziała ją na szyi dziewczyny.
Powoli, spacerowym krokiem dotarła w okolice bramy wjazdowej, żeby skonstatować, że nikogo nie ma w małej budce strażniczej. Zacisnęła kciuki w duchu i znów „przypadkiem” zawiodło ją na parking. Chwilę pokrążyła, czekając aż ślepy los postawi na jej drodze kogoś, kto po prostu ją spłoszy i odwiedzie od pomysłu, który przed chwilą nieśmiało zakiełkował w jej głowie.
Teraz nie mogła już tak powiedzieć. Z upływem każdej kolejnej sekundy plan przybierał coraz wyraźniejszy kształt. Wtórował mu wielki, gigantyczny wręcz wybuch nadziei, że Fabiana stąd ucieknie. Nie bez powodu udało się jej podsłuchać Karima. To musiał być znak! Ostatni raz rozejrzała się wokół, zerknęła na zegarek, żeby stwierdzić, że do podwieczorka brakuje jeszcze dwóch godzin i podeszła do samochodu Avril. Na moment jej serce zastygło, gdy szarpnęła za klamkę oczekując wzbudzenia alarmu, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wsiadła, zapięła pasy i wzięła kilka bardzo głębokich wdechów, bo z wrażenia kręciło się jej w głowie.
Już dawno nie prowadziła samochodu, ale nigdy nie sprawiało jej to problemów. Egzamin na prawo jazdy zdała za pierwszym podejściem. Przeżegnała się i uruchomiła silnik. Natychmiast zamknęła wszystkie okna. „Jeśli ktoś mnie zobaczy, łatwiej uzna, że to Avril”. Miały dosyć podobny kolor włosów, ale na wszelki wypadek szybko zwinęła je w coś podobnego do koczka noszonego przez pomocnicę Sary i wepchnęła za kołnierz sweterka. Wycofała powoli, starając się zrobić to płynnie i pewnie. Żwirek, którym wysypano podjazd, cicho trzeszczał pod kołami. Fabiana dotarła pod bramę wjazdową. Nacisnęła guzik drugiego pilota i przez trzy, ciągnące się niczym wieczność sekundy czekała, aż drgnie wielka kuta brama.
– Jezu... dzięki! – pisnęła, gdy jedno ze skrzydeł zaczęło skrywać się we wnętrzu muru.
Od razu przytknęła dłoń do ust, myśląc, że jest kompletnie głupia. Z czego się cieszyła? Przecież to nawet nie było przysłowiowe „B”. Gdy opuści posesję, wtedy może powiedzieć, że uczyniła pierwszy krok do odzyskania wolności. Kwadrans później, nie wierząc we własne szczęście, śmigała przez wąskie uliczki Cap Martin. Intuicyjnie kierowała się na wschód, żeby dosyć szybko dotrzeć do drogi wiodącej do Mentony. Stamtąd ruszyła dalej, do granicy z Włochami.
– Boże, dopomóż – szeptała, zaciskając palce na kierownicy.
Stanęła w kolejce do przejścia przez granicę; sznur samochodów za nią, podobny przed i po obu stronach. Kolejki powoli przesuwały się w stronę następnego etapu wolności. Nagle tuż przy bocznej szybie zauważyła motocyklistę. Pojawił się niczym duch. Prawie udławiła się własnym sercem, spostrzegając, że to żandarm. Gapił się na nią. Wykrzywiła twarz w grymasie, który mógł przypominać beztroski uśmiech. Mężczyzna odpowiedział tym samym, choć z pewnością jego uśmiech nie był równie sztuczny i okupiony nadludzkim wysiłkiem, żeby wyglądał naturalnie.
„A może to jakiś znak? - pomyślała. - Może powinnam się zgłosić na policję? Gdy im wszystko opowiem, na pewno mi pomogą. To nieważne, że ukradłam samochód, przecież to było w samoobronie, wyższa konieczność, czy jak się to nazywa” - spekulowała gorączkowo. Zdawała sobie sprawę, że bez kłopotów by się nie obyło. „Zatrzymają mnie w areszcie zanim cała sytuacja się wyjaśni, ale ostatecznie odzyskam wolność”. Kusiło ją, żeby dać znak żandarmowi, że chce z nim porozmawiać, lecz nic nie zrobiła.
Ruszyli. Ten incydent kosztował ją tyle nerwów i zdrowia, że zatrzymała samochód na najbliższym zjeździe i wysiadła, żeby choć na chwilę pooddychać świeżym powietrzem.
- Myśl, dziewczyno... - mruknęła do siebie. „Macki tej mafii sięgają wszędzie. Czy Tymek żyje? A jeśli skończę, jak on? Karim na pewno się zemści, gdy zgłoszę to policji. A co z Aliją? Ona też będzie miała kłopoty - rozważała w duchu za i przeciw. - Może Karim mi podaruje, gdy po prostu wrócę do Polski? Zapomni o mnie?” - Co robić? - Uderzyła kilka razy pięścią w czoło. Rozum podpowiadał, żeby poszukać najbliższego posterunku żandarmerii, ale intuicja mówiła inaczej. I jeszcze ten cichuteńki głosik, gdzieś na dnie serca...
Nagle podjęła decyzję, wsiadła z powrotem i zajrzała do schowka po prawej stronie. Nie mogła uwierzyć we własne szczęście.
– Bóg czuwa nade mną – westchnęła z wdzięcznością, widząc wielki i wypchany po brzegi, damski portfel.
Szybko sprawdziła jego zawartość. Niefrasobliwa Avril zostawiła jej niezłą sumkę. W głównej kieszonce spoczywały banknoty o łącznej wartości czterystu euro, oprócz tego garść monet, oczywiście dokumenty wozu, a nawet prawo jazdy. Do tego kilka kart kredytowych, którymi przecież można płacić zbliżeniowo, choć akurat na to ostatnie Fabiana się nie nastawiała. Była pewna, że natychmiast, gdy odkryją jej ucieczkę, Avril zablokuje wszystkie karty, poza tym właśnie po nich mogli ją łatwo namierzyć.
Gnała tak szybko jak pozwalały na to znaki, kierując się konsekwentnie na wschód i myśląc, co będzie lepsze: czy jechać bez przystanków, czy może lepiej zmylić pościg i ukryć się gdzieś na kilka dni? „Będą szukać samochodu!” – pomyślała, żeby za moment rozważać: „A może jednak skierować się do najbliższego posterunku? Albo dotrzeć do jakiegoś dużego miasta i tam poszukać pomocy?” Miała tyle możliwości. Za dużo. W chaosie, który panował w jej głowie, próżno by szukać logicznych wniosków.
Co chwilę zauważała tablice z drogowskazami, które kusiły, żeby zjechać na główną trasę wiodącą do Genuy. Nie miała pojęcia, gdzie leży to miasto. Zawsze była słaba z geografii, zresztą co ją obchodziła jakaś Genua? Intuicyjnie uznała, że lepsza będzie droga prowadząca przy linii morza. Widok połyskującej w słońcu wody działał kojąco.
Emocje już nieco opadły i nagle Fabiana poczuła się bardzo zmęczona, na dodatek głód dał znać o sobie głośnym burczeniem żołądka. Wiedziała, że nie powinna się zatrzymywać, ale co gdy zasłabnie z głodu, zmęczenia i stresu? Niechętnie, ale wjechała do Savony, pierwszego miasta, które nawinęło się pod koła. Parkując przy porcie myślała, co dalej? Czy zatrzymać się tu na noc i przespać w samochodzie, a może wynająć pokój w jakimś niedrogim hoteliku? Szkoda jej było pieniędzy, ale spać w aucie? To też nie do końca jej odpowiadało. Nie ze względu na niewygodę, bała się, że ktoś ją zauważy i narobi sobie problemów.
Fabiana zerknęła na zegarek: dochodziła ósma. Żeby nie nosić przy sobie tylu rzeczy, odpięła od kółka pilota od samochodu, a z portfela wyjęła pięćdziesiąt euro. Zamknęła wóz i skierowała się do centrum. Szybko trafiła na jakąś restaurację i zamówiła dwie pizze. Jedną zjadła od razu, a drugą zapobiegawczo zabrała ze sobą. Wolała nie zatrzymywać się zbyt często, tylko wtedy gdy będzie to absolutnie konieczne. Na szczęście co do tankowania, bak fiacika Avril jeszcze był pełny. Rzuciła pudełko z pizzą na tylne siedzenie i odpaliła silnik. Nagle dotarło do niej, że chyba nie da rady, musi choć na chwilę odpocząć, uciąć sobie drzemkę albo pójść nad morze, ochlapać twarz wodą i dostarczyć spracowanemu mózgowi odrobinę tlenu.
Zamknęła samochód i poszła na spacer. Szła na zachód, wzdłuż plaży i pocierała co jakiś czas zziębnięte ramiona, bo zapadł zmierzch i zrobiło się znacznie chłodniej, niż było przed kilkoma godzinami. Zerknęła za siebie, żeby skonstatować, że za bardzo oddaliła się od parkingu, wiec poszukała wzrokiem jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby usiąść na chwilę i dać sobie kwadrans na wyciszenie. Przycupnęła na ławeczce. Fale cicho pluskały o brzeg, gdzieś na horyzoncie migotały światełka palące się na jachtach, a Fabiana czuła się samotna i słaba, jak nigdy wcześniej. Starała się nie myśleć o tym, co zostawiła za sobą, o Aliji i innych ludziach, którzy na pewno srogo zapłacą za to, że pozwolili jej uciec. Żałowała, że Alija poniesie konsekwencje, ale czy miała jakiś wybór? Gdzieś głęboko w sercu odzywał się głosik, mówiący: „Zbyt łatwo ci poszło, to się nie uda”, usilnie próbowała go zignorować. Niestety wybrzmiewał coraz głośniej i głośniej, sprawiając jej ból i powodując, że dłonie drżały, a w gardle rosła klucha strachu.
– Boże, pomóż mi – jęknęła płaczliwie. – Niech będzie tak, żeby było...
Zamilkła. Jak miało być dobrze? Nie widziała takiej możliwości. Bała się przyszłości, obojętnie, czy miała oznaczać dalszą niewolę u Karima, czy też powrót do Warszawy i zmierzenie się z tym, co na nią czekało, a raczej nie czekało, bo przecież do starego życia już wrócić nie mogła. Z niego pozostały jedynie przyjaciółki, którym nie potrafiłaby zdradzić prawdy. A co z Tymonem? Nawet nie chciała o tym myśleć. Już chyba przestała go kochać i zdumiewał ją ten fakt, bo oznaczał, że ich miłość i związek nie były wiele warte. Tak szybko wypaliła się iskra uczucia. Błysła i zgasła. Może zabrakło paliwa, a może od początku tylko Fabiana podsycała ogień coraz słabiej tlący się w ich sercach?
– Już za późno... – westchnęła do siebie, myśląc, że ten czas, kiedy mieszkała, żyła i kochała Tymona, już nigdy nie wróci, nawet (na co miała ogromną nadzieję) gdy Tymon żyje i jest zupełnie zdrów. 
Nagle usłyszała jakiś nieokreślony dźwięk, ciche kroki i pomruk rozmowy. Dopiero po sekundzie spostrzegła, że pochodzą od dwóch mężczyzn, idących w jej kierunku. Zmierzali od strony parkingu, więc w pewnym sensie odcięli jej drogę odwrotu. Od razu jej serce zerwało się do galopu, a żyły wypełniła adrenalina. Dwaj osobnicy zbliżali się nieubłaganie, a z każdym metrem jej obawy, że nie spotka ją z ich strony nic dobrego, rosły. Wstała i udając, że nie zwraca na nich uwagi wyszła im naprzeciw. Odetchnęła z ulgą, gdy minęła czarnoskórych młodzieńców. W dobiegającym z dala świetle portowych latarni zdążyła zauważyć, że mogli mieć nie więcej lat niż ona i byli dosyć solidnie zbudowani i wysocy. Na szczęście ich ciuchy nie wskazywały, że to jakieś szemrane postacie. Ot, dwójka facetów spacerująca przez port późnym wieczorem.
– Przestań w każdym człowieku widzieć zboczeńca lub porywacza, bo oszalejesz – wymamrotała cicho do siebie i jeszcze mocniej objęła się ramionami.
Nie uszła więcej niż dziesięć metrów, gdy usłyszała wyraźnie, że ktoś za nią idzie. Odwróciła się i nagle życie stanęło jej przed oczami. Nie zdawała sobie sprawy, że Adil i Raad, dwaj młodzi Marokańczycy, którzy od paru miesięcy pracowali na jednej z budów w pobliskiej miejscowości Varazze, postanowili jednak zaczepić tę piękną, jasnowłosą dziewczynę, którą zauważyli już w restauracji. Samotnie przechadzała się po plaży przy porcie, jakby na nich czekała... Zawrócili więc i poszli za nią, starając się robić to na tyle cicho i szybko, żeby dogonić ją jeszcze z dala od parkingu. I ludzi.
– Dobry wieczór – zagadnął Adil i zapobiegawczo stanął tak, żeby odciąć Fabianie jakąkolwiek możliwość ucieczki. – Co taka piękna dziewczyna robi tutaj sama? – zapytał po angielsku, prześlizgując się wzrokiem po jej ciele. Stwierdził, że na pewno nie ma przy sobie żadnej torebki i raczej nie dysponuje telefonem komórkowym, bo żadna z kieszeni dżinsów nie wskazywała na to. – Mówisz po angielsku? – dodał po chwili. – A może po francusku, ślicznotko? – dociekał.
– Mówię po francusku – odparła w końcu w tym języku. – Przepraszam, ale się spieszę – powiedziała i ominąwszy Adila, ruszyła w stronę parkingu, przeklinając w duchu swój los i głupotę, a dokładnie kompletny brak ostrożności.
– Hej, poczekaj! – krzyknął Raad. Dogonił ją w dwie sekundy, złapał za rękę i uśmiechnął się zawadiacko. – Co tak uciekasz? – zarżał. Zęby błysnęły oślepiającą bielą. – Przecież cię nie zjemy.
– Płochliwa jesteś – skomentował Adil i wyciągnął dłoń, żeby odgarnąć niesforny kosmyk włosów z twarzy Fabiany.
– Puść mnie – powiedziała, patrząc na długie palce Raada, obejmujące prawie całe jej ramię. – Proszę, puść mnie...
– Przecież cię nie trzymam. – Zaśmiał się i wyprostował palce, ale co z tego, skoro od razu Adil złapał ją za drugą rękę.
– Dajcie mi spokój. Naprawdę się spieszę, mąż na mnie czeka. – Zmieniła ton z błagalnego na taki, który z założenia miał brzmieć groźnie i stanowczo, ale zdradzały ją szczękanie zębów i łzy, które zapiekły pod powiekami.
– Mąż? – Raad przekrzywił głowę. – Nie widzieliśmy nikogo w twoim czerwonym fiaciku, mała Francuzeczko z dziwnym akcentem. Chyba, że to nie twój samochodzik. Sprawdźmy, co masz w kieszonce... – mruknął lubieżnie i mrugnął porozumiewawczo do kumpla. Ten od razu jedną ręką obłapił Fabianę w pół, a drugą przytknął do jej ust, przewidując, że zacznie krzyczeć.
– Co my tu mamy? – powiedział Raad, wyciągając z kieszeni garść monet i pilota od samochodu. – A jednak... – mruknął z satysfakcją. – Fiat pięćset na francuskich blachach. Niestety, męża w nim brak – skwitował, machając pilotem przed oczami Fabiany.
– A może jest w bagażniku? – zażartował Adil.
– Pod warunkiem, że to jakiś karzeł? – Raad aż się zgiął, tak go rozbawiła wymiana słów z kumplem. Tym bardziej to było śmieszne, że słuchała jej absolutnie przerażona właścicielka samochodu.
– A może pójdziemy gdzieś o tym pogadać? Co ty na to, Francuzeczko? – Adil na moment odsłonił usta ofiary, ale prawie od razu z powrotem mocno docisnął dłoń, bo poczuł głęboki wdech, który wzięła Fabiana.
– Dobra, koniec tego pieprzenia – oznajmił Raad.
– Raczej początek...  – odparł drugi Marokańczyk.
Jeszcze zanim postanowili pójść za Fabianą, odkryli, że niedaleko stąd znajduje się porzucony barak, z którego już dawno nikt nie korzystał. Tam zamierzali zawlec swoją pannę do towarzystwa. Już kiedyś udała im się podobna akcja, ale wtedy zgwałcili jakąś tutejszą dziewczynę. Darowali jej życie, bo gdy wyprowadzali ją z nocnego klubu, była dosyć mocno pijana. Na dodatek dysponowali wtedy pigułką gwałtu.
Dzisiaj...
Dzisiaj stawką była ich wolność versus życie tej małej rudoblond ślicznotki. Wynik rozgrywki? W nikim z tej trójki nie budził nawet cienia wątpliwości...  



[1] Fikcyjna postać. Główny bohater cyklu o Wędrowcach, autorstwa Augusty Docher. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz