piątek, 24 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 6

Rozdział 6


Zaaferowani tym, że Fabiana rozwierzgała się jak dzikie źrebię, Adil i Raad nie zauważyli, że od jakiegoś czasu ktoś bacznie ich obserwuje. Zresztą jak mieli spostrzec tych dwóch mężczyzn? Ci, ubrani na czarno, w skórzanych rękawicach i kominiarkach naciągniętych na twarze, przyczajeni za niewysokim murkiem biegnącym wzdłuż chodnika, widzieli każdy ich ruch i słyszeli każde słowo, z trudem powstrzymując się od reakcji. Radik usłyszał niekontrolowany zgrzyt zębów Karima, gdy uciekinierka błagała ciemnoskórych gnojów, żeby ją puścili. „Co do cholery ma w sobie ta durna baba, że co chwilę pakuje się w jakieś gówno? Jak nie ten idiota z Polski, to te dwa barany...” – rozważał, skądinąd całkiem sensownie, choć zupełnie ignorował fakt, że i jego szef mógł śmiało dołączyć do grona prześladowców Fabiany.
Karim znów dotknął dłoni Radika, dając mu znak, że jeszcze nie pora się ujawnić. Schyleni, podbiegali i co parę metrów wychylali się ostrożnie, żeby zobaczyć jak rozwija się sytuacja. Radik wiedział, dlaczego Chan tak przeciąga ten moment. Słusznie przewidział, że napastnicy, którzy na zmianę to wlekli, to nieśli omdlałą ze strachu Fabianę, będą starali się znaleźć odpowiednio ustronne miejsce, żeby tam uskutecznić swoje plany. Wkrótce cała grupka miała dotrzeć do celu. Barak stał na skraju sporego placu, który od kilku lat nie był w żaden sposób zagospodarowany, lecz niski murek stanowiący tymczasową kryjówkę Karima i Radika kończył się jakieś dwadzieścia metrów wcześniej.
– Już czas – szepnął prawie bezgłośnie Karim. – Wracacie autem Avril – dodał zupełnie niepotrzebnie, bo Radik doskonale wiedział, kto wymierzy sprawiedliwość pechowcom.
Podbiegli bezszelestnie, niczym duchy. Pierwszy upadł Raad. Zwalił się na ziemię z głuchym stęknięciem. Nóż przeszył jego plecy w miejscu, gdzie głęboko pod skórą tkwiła prawa nerka. Leżał, krztusząc się pianą zabarwioną krwią. Karim wskazał brodą na Adila.
– Postaw ją – powiedział.
– Daruj mi życie – wychrypiał ten przez zaciśnięte zwierzęcym strachem gardło. Klęknął i podniósł ręce, przeklinając chwilę, w której ujrzeli z Raadem tę francuską dziwkę.
– Podaruję ci szansę – odrzekł Karim, nie spuszczając z niego wzroku.
– Cała i zdrowa – oznajmił Radik, który przejął Fabianę i pobieżnie sprawdził, czy nic jej nie dolega. Poza tym, że trzęsła się niczym osika i co chwilę uginały się pod nią nogi, nie zarejestrował niczego niepokojącego, więc przerzucił ją przez ramię i z tym prawie niewyczuwalnym dla niego balastem, przykucnął na moment, żeby wyjąć pilota fiata z kieszeni spodni Raada. – To ja spadam. Miłej zabawy, Chan – powiedział wesołym tonem.
– Gwarantuję, że taka będzie – dobiegło go zza pleców.
Obejrzał się kilka razy za siebie, żeby sprawdzić, czy Karim już zaczął, ale nic się nie zmieniło. Adil nadal klęczał przed Chanem, a ten stał nad nim, trzymając w dłoni myśliwski nóż. Oddalający się Radik nie mógł już dostrzec jak z ostrza coraz wolniej skapują krople krwi Raada i usłyszeć jak jego tlące się jeszcze życie uchodzi przy akompaniamencie coraz cichszych jęków, lecz wiedział, że dla tych dwóch Marokańczyków dzisiejszy wieczór jest tym ostatnim, spędzonym tu na ziemi.
– Ech... – stęknął, podrzucając Fabianę, bo zaczęła się zsuwać. – I po co ci to było? – zapytał retorycznie. – Tobie, tym dwóm i nam wszystkim? Ech, ty durna...
Dotarł szybko do samochodu Avril, myśląc, że jutro wszyscy, jak jeden mąż wylądują na dywaniku i to będzie bardzo nieprzyjemne spotkanie. Ofiar śmiertelnych nie przewidywał, ale pewnie solidnie im się dostanie: od Aliji począwszy, poprzez Avril zostawiającą otwarty wóz, portfel i klucze, Rachata, który zamiast pilnować bramy polazł pomóc Gastonowi przy tych pieprzonych figowcach, jemu, bo też był przy tym i jeszcze paru innym nieszczęśnikom, pełniącym dzisiaj dyżur w rezydencji, włącznie z pokojówkami i grubą Sarą.
– Właź – polecił Fabianie, która już trochę doszła do siebie, choć nadal dygotała i z zimna i ze strachu.
– Gdzie Karim? – wymamrotała cicho. – Chcę mu coś powiedzieć.
– Sprząta po tobie – wyjaśnił, zapinając ją w pasy. Zdjął wreszcie kominiarkę i rzucił do tyłu. – Jutro sobie pogadacie, o ile kiedykolwiek zamieni z tobą choć słowo. Wiesz, co narobiłaś? – Pokręcił głową. – Durna Polka...
– Przepraszam. – Zasłoniła twarz dłońmi.
– Ech... – fuknął pod nosem Radik. – Jedźmy. Nic tu po nas.

***
Głowę i serce Karima przepełniał gniew. Rozsadzał czaszkę i dławił w piersiach.
– Wstań – powiedział do klęczącego przed nim mężczyzny.
– Daruj mi życie, bracie – wybełkotał Adil.
– Nie jesteś moim bratem! – warknął. Od razu ujrzał przed oczami twarz Seryka i poczuł jak ogarnia go jeszcze silniejsza wściekłość. – Wstawaj tchórzu! – ryknął.
Adil posłusznie podniósł się z kolan. Opuścił ręce, żeby prawie natychmiast podnieść je z powrotem i potrzeć zdrętwiałą ze strachu twarz.
– Nie chcę z tobą walczyć. – Odważył się powiedzieć prawdę. Nie uważał się za słabeusza i mięczaka, i pierwszy rwał do bijatyki, gdy ktoś zalazł mu za skórę, ale nie dzisiaj, nie z tym zamaskowanym człowiekiem. – Nie mam równych szans. – Spojrzał na nóż.
– Już masz – odparł Karim, odrzuciwszy broń gdzieś za siebie. Nie spuszczając oka z Marokańczyka, szybkim ruchem zdjął kominiarkę. – Nazywam się Karim Kasymow, jestem Kazachem, a ty, tchórzu?
– Adil – wyjąkał, wytrzeszczając oczy na niespodziewanego obrońcę Francuzeczki.
Księżyc wyszedł zza chmury i oblał twarz Karima nieludzką, lodowo–błękitną poświatą, jeszcze mocniej uwidaczniając bliznę biegnącą przez twarz i środek odsłoniętej powieki. Dzisiaj, jadąc tutaj z Radikiem prosto z nicejskiego lotniska, zdjął przepaskę. Przeszkadzałaby pod kominiarką, uznał Karim.
– Adil? Nie masz nazwiska? – Zmarszczył czoło i prawie od razu machnął ręką. Jakież to miało znaczenie, skoro za chwilę miał zabić tego człowieka. Nie dopuszczał innej możliwości. – Walcz! – wykrzyknął.
– Daruj... – jęknął Adil. – Daruj bracie w wierze...
– Już za chwilę podaruję ci basmalę[1], na to możesz liczyć – parsknął pod nosem Karim.
Nagle Adil skoczył na niego z impetem. Upadli. Zwarci niczym wściekłe psy, kotłowali się, wzbijając tumany kurzu z ubitej powierzchni placu. Marokańczyk zaatakował pierwszy, chcąc wykorzystać zaskoczenie, lecz na niewiele się to zdało. Wymierzył cios w głowę Karima i usłyszał jak chrupnęły kostki w jego dłoni, którą prawie natychmiast przeszył paraliżujący ból. Przez ułamek sekundy pomyślał, że ten człowiek ma głowę twardszą od betonu. To zbiło go z tropu i odebrało i tak niewielką szansę na wygraną. Karim dysponował podobną siłą, lecz potrafił znacznie lepiej ją wykorzystać. Znał się na walkach wręcz, zarówno tych bez użycia broni, jak i z nią. Błyskawicznie uzyskał miażdżącą przewagę. Niemalże siedział na klatce piersiowej Adila i raz po raz uderzał pięścią w jego coraz mocniej pokiereszowaną twarz, aż ten w końcu przestał się bronić. Karim oburącz chwycił jego głowę. Ściskał ją, powodując kolejne obrażenia. Z ust, nosa i uszu jego ofiary coraz obficiej wyciekała krew.
– Powiedz, ona nie była pierwsza. Prawda? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Adil nie był w stanie mu odpowiedzieć, jego wzrok co rusz zachodził mgłą. – Powiedz, że żałujesz. Daj mi znak, że tak jest.
Nie otrzymał jednoznacznej i jasnej odpowiedzi, uznał jednak, że przymknięcie oczu jest tym potwierdzeniem. Zdawał sobie sprawę, że zostawiając tutaj Adila, skazuje go na długie konanie, więc chwycił jego masywną szczękę, drugą rękę przyłożył do potylicy, i jednym gwałtownym ruchem przekręcił mu głowę. Trzasnęły kości karku. Karim jeszcze przez chwilę tkwił w bezruchu. W końcu przystawił dwa palce do szyi Adila. Wstał i szybko doprowadził się do porządku: otrzepał z pyłu spodnie i bluzę, zdjął rękawice i schował do jednej z kieszeni bojówek.
Stanął nad ciałami swoich ofiar i wyrzekł: Bi–smi l–Lahi r–rahmani r–rahim[2], a potem ułożył oba, by leżały obrócone twarzami w stronę Mekki. Szybko odmówił pierwszą surę, potem kolejną. Modlił się za swoje ofiary, jednocześnie prosząc Boga, żeby i jemu wybaczył: „Jeśli czynili dobro, obdarz ich dobrem, a jeśli czynili zło, bądź ponad zło, które było ich udziałem. O to samo proszę dla siebie w chwili mojej śmierci”. Zakończył modlitwę i z powrotem rozsunął ciała tak, jak leżały wcześniej. Podniósł nóż, starannie wytarł ostrze o rękaw wiatrówki Raada i wsunął do schowka w bucie. Spojrzał na barak. Stał niedaleko. Po szybkim namyśle Karim postanowił zaciągnąć tam ciała. Kopniakiem otworzył zbutwiałe drzwi, ułożył Adila pod ścianą z małym okienkiem, a Raada z tyłu pomieszczenia. Ostatni raz rzucił wzrokiem, czy czegoś nie zostawił, na wszelki wypadek założył z powrotem kominiarkę i szybko pobiegł do hummera.
Musiał pilnie zadzwonić. Wybrał numer do Hjalmara Undena, Szweda, który pomagał mu w takich sytuacjach. Choć żądał wysokich stawek za swoje usługi, był nieoceniony. Nie tylko sam doskonale znał struktury VICLAS[3], miał też kilku pomagierów, młodych ludzi, których prawie nikt nie znał, rozsianych po całej Europie, hakerów i specjalistów od usuwania niepotrzebnych informacji, i takich dowodów. Gdy pierwszy raz się spotkali, Unden powiedział, że nie istnieje zbrodnia doskonała, za to istnieją skorumpowani policjanci i doskonali hakerzy. I ci, i ci są łasi na pieniądze, podobnie jak niektórzy świadkowie.
Karim miał pieniądze i kupował u Hjalmara w jednym pakiecie: brak motywu, brak dowodów i ewentualnie doskonałe alibi. Czasami potrzebował jego usług dla siebie, częściej dla swoich żołnierzy. Podał Hjalmarowi dane geograficzne baraku, przekazał co jego ludzie znajdą w środku i zreferował pokrótce sytuację. 
– Nikogo nie mam w tej okolicy – odparł Szwed. – Jutro w nocy tym się zajmiemy, a na razie załatwimy monitoring. Trochę kiepsko, że cię poniosło z tym drugim. Kości kręgosłupa potrafią przetrwać nawet najgorszy pożar, a tam ciężko będzie osiągnąć wysoką temperaturę. Coś wykombinujemy – dodał po chwili.
Choć Karim opuszczał Savonę prawie godzinę po Radiku i Fabianie, i tak ich prześcignął. Wyprzedził fiata, kilka razy mrugnął światłami i pojechał dalej. Rachat czekał na niego przy bramie, ale Karim nie zamierzał teraz z nikim rozmawiać. Wysiadł, rzucił mu kluczyki i poszedł tam, gdzie miał nadzieję odnaleźć ciszę i spokój. Drewniane drzwi jurty cicho skrzypnęły, gdy schylony wchodził do środka. Zapalił małą naftową lampę i ułożył się na kobiercach tuż przy miejscu, gdzie czasami rozpalali z Viv ognisko. Spojrzał w górę. Gwiazdy wisiały na czystym granacie nieboskłonu, niczym świetliki. Niektóre migotały, a inne świeciły jasno i nieprzerwanie. Czerwone pulsujące punkty lecącego samolotu przesuwały się leniwie, a Karim myślał o tym, że niewiele brakowało, a straciłby dzisiaj Fabianę, to bardzo krnąbrne i kapryśne słońce, które od paru tygodni rozświetlało mrok jego domu i duszy.
To był impuls.
Tym razem podróżował lotami rejsowymi, bo ten wyjazd miał trwać co najmniej tydzień. Był wtedy we Frankfurcie. Czekali z Rusłanem w hali odlotów na samolot do Moskwy, gdy nagle coś ścisnęło mu trzewia, zabolało aż brakło mu tchu. W pierwszym momencie pomyślał, że to zawał, ale ból szybko ustąpił. I wtedy usłyszał w głowie głos Viv: „Wróć do domu”. Ileż razy słyszał, jak prosiła przez telefon, żeby w końcu wrócił. Poczuł coś irracjonalnego, coś co kazało mu natychmiast pobiec, żeby sprawdzić, kiedy mają najbliższy lot do Nicei. Miał szczęście, już dwa kwadranse później, on i jego przyboczny siedzieli w samolocie zmierzającym na południe. Podróżowali w klasie biznes, więc Karim nie wyłączał komórki. W połowie drogi przyszedł SMS od Radika. Karima aż zatchnęło, gdy przeczytał co się stało.
„Bądź za czterdzieści pięć minut na NCE. Przyjedź hummerem. Zabierz wszystko.” – odpisał. Radik natychmiast zapytał: „Co robisz na NCE?”. Odpowiedział: „Później ci wyjaśnię”. Ale nie wyjaśnił. Prawie wcale się nie odzywał. Przebrał się na parkingu przy lotnisku, usiadł za kierownicą i ruszyli z Radikiem i Rusłanem w kierunku Cap Martin. Po drodze wysadzili Rusłana, a potem wjechali na autostradę A8. Gnali, ile tylko mógł znieść podrasowany hummer Radika. Jedyne słowa jakie padały, to informacje przekazywane telefonicznie przez Rachata, który siedząc w rezydencji monitorował trasę przejazdu samochodu Avril. Jak wszystkie auta pracowników Karima, nawet te prywatne, i to posiadało nadajnik GPS. Sygnał docierał wprost do komputera strażników.
– Zatrzymała się w Savonie. Zaraz podam wam współrzędne – zakomunikował Radikowi, który przekazał to Karimowi i ustawił dane w nawigacji.
– Nic jej nie będzie, Chan – uspokoił Radik, czując jak auto przyspiesza do granic możliwości.
– Wiem – odparł Karim, bezwiednie zaciskając palce na kierownicy.
Zdążyli w ostatniej chwili, taka była prawda.
Karim głośno westchnął. Nikogo nie mógł winić za eskapadę Fabiany. Nikogo, prócz siebie. To on nie pomyślał, żeby zmienić ustawienia bezpieczeństwa w rezydencji. Nie mógł pojąć jak to się stało, że zapomniał o tak ważnej sprawie. Nie przewidział, że kamera skanująca twarze i otwierająca bramę wjazdową na podstawie zarejestrowanego obrazu, uzna Fabianę za Viv. A przecież to było oczywiste! Ich twarze były identyczne, właśnie dlatego brama stanęła otworem, a Fabiana mogła bez najmniejszego problemu opuścić posesję.
Aż usiadł ze złości na samego siebie i bezradnie uderzył pięścią. Miękkie kobierce ugięły się pod jej ciężarem i stłumiły impet uderzenia. Karim wyjął z kieszeni przepaskę i założył na oko. Wstał, wiedząc że jeszcze czeka go przykry obowiązek, który sam sobie kiedyś narzucił. Wyjął nóż i podszedł do żerdzi, tuż po lewej stronie drzwi jurty. Naciął iyk dwukrotnie. Dwa niezbyt szerokie karby odcinały się od ciemnej powierzchni drewna. Raziły swoją bielą, niczym wyrzuty sumienia kładące się ciemną plamą na człowieczej duszy. Ten bezpośrednio pod nimi już trochę zrudział, a pięć pozostałych prawie zlało się z kolorem żerdzi. Razem osiem. Osiem nacięć, każde symbolizujące jedno ludzkie istnienie, które zakończyła ręka Karima.
Z jego gardła wydobył się stłumiony odgłos. Zaskowyczał, niczym pies, przepełniony żalem i bólem, że znów musiał zdobyć się na ostateczne rozwiązanie. Choć intuicyjnie przeczuwał, że ci dwaj, których zabił, byli łotrami i wiedział, że musiał dokonać wyboru: albo oni, albo Fabiana i inne potencjalne ofiary, i tak nie mógł znieść odpowiedzialności za odebranie im życia. Schował nóż, zdmuchnął płomień lampki i opuścił jurtę.
Jego serce przygniatał nieznośny ciężar.

***
Fabiana spodziewała się wszystkiego, ale nie tego co nastąpiło po jej powrocie z Savony. Oczekiwała, że Karim wezwie ją na rozmowę, albo wpadnie do sypialni i urządzi karczemną awanturę. Była prawie pewna, że jej wolność i swoboda zostaną poważnie ograniczone. Nie zdziwiłby ją zamek w drzwiach i jakaś nowa osoba w zastępstwie Aliji.
Ku jej ogromnemu zdumieniu nie zmieniło się nic. Kompletnie nic.
Jakby to wszystko się nie wydarzyło.
Wróciła z Radikiem, ten kazał jej iść spać, a nazajutrz rano Alija przywiozła wózek ze śniadaniem. Fabiana nie poruszyła tematu, bojąc się usłyszeć, jakie sankcje spotkały personel rezydencji, z kolei jej pomocnica nie bąknęła ani słowa o całym zajściu. Jedynie zaproponowała, że przyniesie Fabianie kubek naparu ze świeżej melisy.
– Sama zebrałam w ogrodzie, powinna ci smakować. Dobrze się śpi po takiej herbacie. Bez koszmarów – powiedziała, ustawiając kubek na nocnej szafce przy łóżku.
– Dziękuję – odpowiedziała Fabiana.
Kolejny dzień spędziła w ogrodzie. Siedziała na ławeczce i próbowała czytać. Niestety ani jedno zdanie nie chciało pozostać w jej głowie. Wpadały i wypadały, przesuwając się niczym pasek z pilnymi wiadomościami, wyświetlany na dole ekranu w jakimś programie informacyjnym. Nie zapamiętała żadnego. Próbowała dociec, czy Avril spotkały jakieś nieprzyjemności, więc zaszła do kuchni. Powiedziała, że boli ją głowa i poprosiła o tabletkę przeciwbólową. Sara wyszperała w apteczce opakowanie paracetamolu, a Avril przygotowała dla niej filiżankę z mocną herbatą. Błysnęła aparatem ortodontycznym, gdy postawiła ją przed Fabianą.
– Mocna. Mnie zawsze pomaga na ból głowy.
„Do cholery! – miała ochotę wrzasnąć Fabi. – Co jest z wami?! Uciekłam z tego pieprzonego więzienia, a wy nic?!”, ale nie rzekła słowa. Wypiła herbatę, połknęła bladoróżową tabletkę i opuściła kuchnię. Noga za nogą wspinała się po schodach. Dotarła na najwyższe piętro, lecz zamiast skręcić w prawo, do swojego skrzydła, poszła w przeciwną stronę. Stanęła pod drzwiami gabinetu Karima i zastygła niczym woskowa figura.
Nie widziała go od dramatycznych chwil w porcie. Chciała go zobaczyć, podziękować i przeprosić. Choć uprowadził ją siłą w to miejsce i udaremnił jej ucieczkę, wiedziała, że bez jego interwencji... Aż złapała się za usta. Ciągle nie mogła zapomnieć tego, co czuła gdy dwóch oprawców wlekło ją, żeby zrobić z nią to, na co mieli ochotę. Strach tak mocno ją sparaliżował, że całkowicie się poddała. Nie walczyła, uznawszy że to nie ma sensu, a prawdopodobnie narazi ją tylko na dodatkowe cierpienia i ból. Ból przed końcem.
Nagle usłyszała kroki za drzwiami i zanim zdążyła dyskretnie się oddalić, Karim stanął w progu swojego gabinetu.
– Czego chcesz? – zapytał bardzo nieprzyjaznym tonem. Nawet nie silił się, żeby brzmiał chociażby obojętnie.
– Ja... – zająknęła się Fabiana. – Chciałam z tobą porozmawiać. – Przełknęła ślinę, żeby choć trochę zwilżyć gardło. – Podziękować. Gdyby nie ty i Radik... – Zagryzła kącik ust.
Karim nie odpowiedział. Odsunął się, żeby mogła wejść do środka i zamknął za nią drzwi. Podszedł do biurka i usiadł na fotelu. Rozważał, czy nie powiedzieć Fabianie, żeby wzięła jedno z krzeseł stojących przy stole, przy którym kiedyś jedli śniadanie, i też usiadła, ale szybko uznał, że to zbędna grzeczność.
– Słucham – powiedział, wspierając głowę o miękki, obleczony skórą zagłówek fotela.
– Jak mówiłam... – Fabiana podeszła bliżej. Bezwiednie objęła się ramionami i wzięła kilka głębokich wdechów. – Chciałam podziękować. Ocaliliście mi życie.
– W porządku – odparł Karim. – Coś jeszcze?
Zacisnęła wargi. Nie chciała go przepraszać, uważała, że jest zwolniona ze skruchy wobec człowieka, który ją porwał i zniewolił. Mimo to wykrztusiła z siebie słowo „przepraszam”.
– Za co? – Karim przekrzywił głowę. Jego czoło zachmurzyło się, a oko zerkało spod prawie całkiem przymrużonej powieki.
– Narażaliście własne życie. Zwłaszcza ty.
– To wszystko? Jeśli tak, możesz odejść. Mam dużo pracy. – Nachylił się nad biurkiem.
– Tak. To wszystko.
Fabiana odwróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu Karima jak niepyszna. Prawie tam zamarzła pod wpływem lodowatego tonu głosu Kasymowa i równie nieprzyjaznego spojrzenia. Wpadła do sypialni i rzuciła się na łóżko. Jej ciałem wstrząsał niepowstrzymany szloch. Wiedziała, że Karim może to usłyszeć, bo Alija już dawno powiedziała jej o kamerze, a dokładnie urządzeniu rejestrującym dźwięk, a czasami również obraz, ale nie obchodziło ją to zupełnie.
Już nie dbała o własną godność.  
– Mam prawo do słabości! Tak samo jak mam cholerne prawo stąd uciec! – krzyknęła za siebie, nie zauważając Karima, który przyszedł za nią, a teraz stał przy otwartych na oścież drzwiach. – Znowu ucieknę! Jestem tylko człowiekiem!!! Nie zniosę tego dłużej!!! – zawodziła, uderzając pięścią w coraz bardziej mokrą od łez poduszkę. – Wszystko słyszałam. Wiem, że już po Tymku! Zabiliście go, a teraz zabijecie mnie?! Po co mnie ratowaliście?!!! Jesteś gorszy od tych dwóch z portu!
Karim nie wytrzymał, zwłaszcza nie mógł słuchać bezpodstawnych oskarżeń rzucanych przez Fabianę. Wrócił do gabinetu i za moment znów się pojawił, trzymając zwiniętą w rulon gazetę. To był lokalny włoski dziennik, obejmujący tereny miast San Remo, Savona i nie tylko. Karim spojrzał w stronę kamery. Zielone światełko od razu zgasło. Mógł czuć się swobodnie.
– Uspokój się – powiedział, zamykając za sobą drzwi. Fabiana nie reagowała. Drgnęła wyraźnie, usłyszawszy jego głos, ale nie miała siły, żeby wstać i ponownie skonfrontować się z nim twarzą w twarz. – Twojemu przyjacielowi nic nie dolega – oznajmił Karim, siadając na brzegu materaca.
Fabiana nadal milczała. Pochlipywała żałośnie i co jakiś czas ocierała twarz w przemoczoną poszewkę poduszki. Nie wiedziała, czy może mu wierzyć. Co jeśli to tylko czcza obietnica? Po co miała się rozczarować?
– Mieszka u Natalia Chcz... – zająknął się Karim. Wymówienie nazwiska kobiety, u której zatrzymał się przyjaciel Fabiany sprawiało mu problem. Jak wszystkim. – Natalia Chczącz?
– Chrząszcz? – wymamrotała cicho Fabi.
– Tak.
– Tymon jest u Natalii? – Usiadła i popatrzyła na Karima. Ten natychmiast potaknął. – Mieszka z nią od początku?
– Tak. – Spoglądał na nią, wykrzywiając usta w dziwnym grymasie.
Pomyślała, że musi wyglądać jak potwór: czerwona, z popuchniętymi oczami i włosami w nieładzie. Nie zdawała sobie sprawy, że źle zinterpretowała jego minę. Coś ukłuło go w piersi, gdy spostrzegł, jak bardzo zmieniła się na twarzy na wieść o Tymonie. Malowały się na niej jednocześnie i ulga i ból. Nie miał pojęcia, czy to zazdrość, a może raczej litość dźgnęła jego serce, bo musiał przyznać, że jak na młodą i niedoświadczoną życiem kobietę, Fabiana całkiem nieźle się trzyma. Czasami czuł wobec niej coś na kształt podziwu, gdy widział jak bardzo jest twarda.
– Kim jest ta kobieta? – zapytał. – Znasz ją?
– Tak. To jego była dziewczyna. Spotykał się z nią, zanim... – Zamrugała szybko, czując kolejny napór łez pod powiekami. – Dlaczego mnie okłamałeś, że jego też...
– Nie okłamałem – zaoponował, nie pozwalając jej skończyć. Przecież miał na niego oko, a dokładnie jego ludzie, ale nic poza tym. – Przestaliśmy go pilnować. To wszystko.
– Wiem, co słyszałam. Mówiłeś, że macie go z głowy. – Fabiana otarła łzę, która załaskotała ją w policzek. – Że zamknąłeś temat.
– Podsłuchiwałaś nas? – Z niedowierzaniem pokręcił głową, bo tego też nie przewidział. Pomyślał, że jej nie docenił.
– Usłyszałam przypadkiem – sprostowała.
– Nieważne. – Machnął ręką, bo jakie to miało znaczenie. – Odwołałem chłopaków. Już nie obserwują Tymona.
– Ach tak... – powiedziała cicho Fabiana.
– Naprawdę pomyślałaś, że coś mu zrobiliśmy?
– Widziałam, co spotkało tego... – Ponownie przełknęła ślinę. Nie pamiętała zbyt wiele, bo jej mózg uruchomił chyba jakiś zawór bezpieczeństwa i po prostu częściowo się wyłączył, ale błysku noża i jęku umierającego Raada miała nigdy nie zapomnieć.
– Nic nie widziałaś – powiedział Karim. – Rozumiesz?
Zabrał ze sobą gazetę, żeby pokazać Fabianie notkę o tajemniczym zabójstwie dwóch Marokańczyków i o spekulacjach, że były to jakieś porachunki gangów, ale teraz zrezygnował z tego pomysłu. Uznał, że ta wiedza jest jej niepotrzebna. Zwłaszcza o tym, że jego podejrzenia okazały się słuszne. Dziennikarz zamieścił fragment rozmowy z anonimowym informatorem, współpracownikiem ofiar, który zdradził kilka ciekawych detali o Adilu i Raadzie. Między innymi to, że kilka tygodni wcześniej przechwalali się miłosnym podbojem, jeśli tak można było określić gwałt, którego dopuścili się wobec siedemnastoletniej obywatelki Włoch.
– Zdumiewasz mnie. – Zaśmiał się cicho. – Naprawdę sądziłaś, że uda ci się uciec? Niewiarygodne. Podsłuchujesz, wściubiasz nos w nieswoje sprawy – wymienił. – Na dodatek jesteś bezczelna i harda. Czemu się nie poddasz? Wszystkim byłoby łatwiej. – W jego głosie wybrzmiewały protekcjonalne nutki.
– Jestem jaka jestem – odpowiedziała po chwili. – Nie zamierzam nosić kagańca i ważyć każdego słowa. I tak, naprawdę myślałam, że mi się uda. – Zacisnęła zęby i odważnie popatrzyła mu w twarz.
– Nadal tak myślisz?
– Nadal.
– To bardzo źle. – Wydął mięsiste usta i uśmiechnął się do niej niczym ojciec do krnąbrnej pociechy. – Dobrze, że zachowałaś chociaż tyle rozumu, żeby nie szukać pomocy u francuskich żandarmów. Są mało skuteczni. Choć trzeba przyznać, że czasami bardzo zabawni – dodał. Wstał i przez chwilę rozglądał wokół. – Kiedyś bardzo lubiłem ten pokój – wyznał.
– Kiedyś?
– Tak, kiedyś. Dawno, dawno temu – rzekł bardziej do siebie niż do niej i wyszedł.
Opadła na poduszkę i znów zaniosła się płaczem.




[1] Islam. Krótka formuła modlitewna wypowiadana po czyjejś śmierci.
[2] „W imię Boga miłosiernego i litościwego”
[3] System służący wykrywaniu powiązań przestępczych

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz