wtorek, 28 lutego 2017

Kryształowe serca - rozdział 8

Rozdział 8


Nigdy nie była miłośniczką ogrodów, a w jej mieszkaniu próżno by szukać chociaż jednej domowej roślinki. Nawet gdy Fabiana dostała taką w prezencie, mijał miesiąc i zaschnięty badyl lądował w koszu. Może dlatego tak bardzo dziwiła ją zmiana, jaka w niej zaszła. Potrafiła spędzać długie godziny w ogrodzie otaczającym rezydencję. Podziwiała je, zwłaszcza „zakątek kaktusów” jak nazwała miejsce, gdzie rosły sukulenty. Grunt wysypano bialutkim żwirkiem, a pomiędzy kamyczkami posadzono kaktusy i inne rośliny lubiące pławić się w słońcu. Fabiana próbowała je jakoś policzyć, sprawdzić, ile jest gatunków i jak się nazywają, podpytywała Gastona i szukała ich na rycinach w wielkiej encyklopedii roślin, którą zabrała z biblioteki. Sprawiało jej to sporo radości i co najważniejsze, zajmowało czas.
Ale i tak się nudziła. Najgorsze były poranki. Budziła się ze świadomością, że czeka ją kolejny dzień bez obowiązków. Owszem, ćwiczyła, czytała, czasami porozmawiała z Aliją, albo obejrzała jakiś film, ale to wszystko nie wystarczało. Gdyby choć jakieś zwierzątko, domowy pupil, kotek, pies lub w ostateczności tchórzofretka... Niestety, Karim nie wyraził zgody.
Snuła się więc bez celu, czasami z desperacji zagadując gburowatego Rachata czy zachodząc do kuchni, żeby trochę poprzeszkadzać Sarze. Kiedyś zaproponowała, że coś ugotuje, jakieś polskie danie, wtedy Sara popatrzyła na nią, jak na kogoś, kto właśnie zwariował i oznajmiła, że póki ona jest tutaj szefową kuchni, póty nikt nie będzie wypełniał jej obowiązków.
Usilnie szukała jakiegoś zajęcia, czegoś co choć na chwile zajmie jej myśli i sprawi, że zapomni o swojej niewoli. Może dlatego frapowały ją dwie sprawy. Pierwsza: dlaczego na terenie posesji nie ma basenu, a druga: co znajduje się wewnątrz ogromnego namiotu stojącego w jej wschodniej części. Już dawno spytała o to Aliję, dowiedziała się, że ten wielki okrągły namiot to jurta, że Karim sprowadził ją z Kazachstanu i że kiedyś w tej jurcie mieszkała jego rodzina, a dokładnie dziadkowie ze strony ojca. „Nawet nie próbuj tam się zbliżać” – ostrzegła. „To bardzo ważne miejsce dla Karima. Nikomu nie pozwala tam wchodzić, tylko jedna ze służących, Fatima, tam może wejść, żeby posprzątać.”
I to by było na tyle.
Jak wiadomo, zakazany owoc kusi najbardziej, więc już dawno Fabiana złamała zakaz, i gdy Karim wyjechał, a poza nią w ogrodzie nie było żywej duszy, podeszła i nacisnęła małą klameczkę. Niestety spotkało ją niepowodzenie. Niskie drzwiczki były zamknięte na klucz. Próbowała cokolwiek dostrzec przez szczeliny w drzwiach, ale wewnątrz namiotu panowały egipskie ciemności, więc odeszła. Dzisiaj znów nogi zawiodły ją w tamtą stronę, przechadzała się wyżwirowaną ścieżką wokół jurty i nagle usłyszała coś dziwnego, jakiś cichy odgłos z jej wnętrza. Przystanęła, żeby powtórnie go usłyszeć. Nawet zbliżyła ucho do wojłoku, tkaniny z której wykonano boczne ściany jurty.
– Wydawało mi się – westchnęła do siebie. Myślała, że może to ptak lub mysz? O ile żyły tu jakieś myszy, ale dosyć szybko pojęła, że najpewniej to po prostu wiatr hula w środku.
Ruszyła, żeby po chwili dojść do drzwiczek. Mijając je, spojrzała na nie z ukosa i aż ją zatchnęło z wrażenia. Cofnęła się kilka kroków, żeby sprawdzić, czy to nie jakieś zwidy, ale nie... Nie zdawało się jej. Drzwiczki były uchylone. Rozejrzała się wokół i ostrożnie nacisnęła klamkę. Szybko weszła do środka.
– Boże... Co to za miejsce? – wymamrotała cicho.
Niewiele światła docierało przez otwór znajdujący się u szczytu kopuły, ale wystarczyło, żeby swobodnie się tu poruszać. Fabiana spuściła wzrok na stopy i od razu postanowiła zdjąć japonki, żeby nie daj Boże czegoś nie zbrudzić i nie zostawić po sobie żadnych śladów. Ułożyła je w kąciku, tuż przy drzwiach, przy okazji dotykając z nabożnością rzeźbionej belki, zdobiącej wejście.
Wnętrze zachwycało, choć ze względu na panujący półmrok Fabiana nie mogła go należycie ocenić. Szła powoli wzdłuż ściany, czasami pozwalając sobie dotknąć jakiegoś detalu. Najbardziej podobały się jej plecione maty, ozdobione kolorowymi nićmi. Wyłożono nimi wszystkie ścianki. Naliczyła ich aż osiemnaście, a każda przedstawiała inny wzór geometryczny i inną kolorystykę. Jej stopy cicho stąpały po dywanach i kobiercach, starannie omijając zwierzęce skóry, wielkie poduchy i mniejsze, kwadratowe poduszeczki obszyte frędzlami.
Jak na takie duże wnętrze, nie było tu prawie wcale mebli, ot kilka ni to łóżek, ni wąskich tapczaników, podobnych nieco kształtem do szezlongów. One też zasypano stosami poduszek i przykryto narzutami, a raczej czymś w rodzaju kołder, zszytych z różnobarwnych kawałeczków tkanin. Fabiana przysiadła na jednym z tych łóżek i zadarła głowę. Sklepienie jurty wypełniały promieniście ułożone żerdzie, a na środku oślepiającą plamą ział okrągły otwór, przecięty na krzyż dwiema wąskimi belkami. Bezpośrednio pod nim usytuowano palenisko. Resztki spopielałego drewna jaśniały matowym srebrem.
Ogarnęła ją dziwna melancholia, gdy pomyślała, ileż ludzi musiało tu mieszkać, żyć, kochać się, być szczęśliwym, a czasem doznawać dramatów. Miała wrażenie, że ściany szeptają do niej, opowiadając te historie. Gdzieś na dnie serca słyszała śmiech dziecka i płacz jakichś kobiet, dudniące nisko głosy mężczyzn rozprawiających o bardzo ważnych sprawach. Ułożyła się na łóżku, pod policzek wsunęła malutką okrągłą poduszeczkę i przymknęła oczy. Czuła spokój. Zapadła się weń, niczym w gąbkę. 
– Wysoki niech będzie twój szanyrak i mocne niech będą twoje ściany... – Ciszę zakłócił męski głos. – Powinnaś była poczekać na zaproszenie, a potem się przywitać, a nie wchodzić tu bez mojej zgody. 
Oprzytomniała w ułamku sekundy. Usiadła i strwożona popatrzyła na Karima. Zamknął za sobą drzwiczki, wyjął komórkę i wybrał numer Radika.
– Przekaż Fatimie, żeby spakowała swoje rzeczy i za godzinę stawiła się w moim gabinecie – rzekł Karim na pozór spokojnie, ale wprawne ucho wychwyciłoby w jego głosie skrywaną nutę gniewu.
– Przepraszam... – wyjąkała Fabiana, gdy z powrotem skupił wzrok na niej. Nie mogła znieść ciężaru spojrzenia Karima, więc wstała i poprawiła narzutę drżącymi dłońmi. – Było otwarte – wytłumaczyła się, gdy podszedł do niej i stanął blisko. Tak blisko, że jego ciepły oddech uderzał w jej spłonione ze wstydu policzki. – Już mnie tu nie ma – powiedziała, chcąc go ominąć i opuścić jurtę, która nagle wydała się jej znacznie mniej przestronna niż przed chwilą.
– Zostań, aż pozwolę ci odejść – polecił. Od razu się zatrzymała i odwróciła w jego stronę.
– Zwolnisz Fatimę z pracy? – spytała, splatając palce. Bezwiednie je wyłamywała, z wrażenia nie czując bólu. Okropna była świadomość, że przez jej wścibstwo i przekorę, Karim wyrzuci Fatimę, której przewinę stanowiło zwykłe ludzkie niedopatrzenie.
– Nie dopełniła obowiązku – odparł chłodno. – Zostawiła otwarte drzwi.
– Każdy z nas popełnia błędy. – Fabiana zdobyła się na odwagę, żeby stanąć w obronie Fatimy, prawie sześćdziesięcioletniej, bezdzietnej wdowy, cichej i spokojnej, niemalże niewidzialnej kobiety, na którą czasami natykała się w rezydencji. – Każdy ma prawo do omyłek.
– I każdy ma obowiązek ponieść ich konsekwencje.
Przełknęła ślinę, kurcząc się pod ciężarem wzroku Karima. Odbierała je prawie namacalnie. Jakby smagał jej twarz ciemnym, mrocznym spojrzeniem.
– Karim, to przecież drobnostka, nic złego się nie stało. Przeprosiłam cię – powtórzyła z mocą.
– Czasami od drobnostki zależy całe nasze życie. Nie rozumiesz? Chodzi o zasady.
– To ja zawiniłam, a nie ona.
– Obie zawiniłyście, ale konsekwencje poniesie Fatima. Pracowała u mnie wiele lat i dobrze wie, czego wymagam. Przy okazji, może to cię wreszcie nauczy być posłuszną. I odpowiedzialną – dodał.
– Poprawię się, przysięgam... – jęknęła Fabiana. – To niesprawiedliwe, mnie ukarz, ale nie wyrzucaj Fatimy – poprosiła. – Gdzie ona się podzieje? Przecież jest już... – zająknęła się, szukając właściwych słów i argumentów – ma tyle lat, że nikt jej nie zatrudni. Gdzie będzie mieszkać? Za co żyć?
– Mam cię ukarać? – Karim odgiął do tyłu głowę i wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. – Chcesz, żeby cię wybatożyć? Wiesz, że tak karze się nieposłuszne kobiety? – zapytał, gdy trochę się uspokoił, choć było to dosyć trudne, zwłaszcza widząc grymas przerażenia, który wykrzywił pobladłą twarz Fabiany.
– Mówiłeś, że... nie podniósłbyś ręki na kobietę – przypomniała, starając się zachować odrobinę rezonu. Niestety jej wyobraźnia rozszalała się na dobre.
– Mam od tego ludzi – odparł, nagle poważniejąc. – To co? Dwadzieścia batów wymierzonych ręką Rachata i Fatima zostaje – zaproponował.
Oblała ją fala lodowatego potu. Strach zacisnął macki na jej szyi, odbierając nie tylko zdolność mówienia, ale i oddechu. Zakręciło się jej w głowie, serce waliło w piersi, niczym dziki ptak schwytany i zamknięty w zbyt ciasnej klatce.
– Batów? – zapytała, nie wierząc w to, co przed chwilą usłyszała.
– Tak. Dwadzieścia batów na gołe plecy. – Karim wolno, niemalże z namaszczeniem pokiwał głową.
– Chyba oszalałeś?! – wypaliła bez namysłu. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek, a to jest Francja, Europa, nie jakiś tam Kazachstan!
– Wobec tego mam prawo jak każdy europejski pracodawca, zwolnić pracownika, który nie spełnia moich oczekiwań. Czyż nie? – Wykrzywił twarz w szyderczym uśmiechu.
– Zgoda – odpowiedziała po namyśle. – Ale ty wymierz mi karę. Nie Rachat – wykrztusiła, kierując się nie tylko wstydem, ale i kalkulacją. Rachat górował nad Karimem siłą, a jego zwalista sylwetka budziła respekt, nawet gdy spał.
– W porządku. – Karim sięgnął do kieszeni spodni po telefon i szybko połączył się z Radikiem. – Załatwione, teraz twoja kolej – powiedział minutę później. – Chodźmy.
Fabiana wzięła głęboki wdech i potaknęła, że jest gotowa. Wyszli z jurty, on, mając głowę przepełnioną czymś na kształt szacunku i podziwu dla jej odwagi i ona, dygocząca ze strachu, sparaliżowana nim do szpiku kości. Pocieszała się jedynie tym, że Karim na pewno nie dopuści do tego, że coś się jej stanie, a obrażenia nie będą na tyle ciężkie, by wymagały pomocy lekarza. Czuła, że taka sytuacja nie wchodzi w grę, ale gdy pomyślała: „Muszę się rozebrać, a bat na pewno rozetnie skórę” – oblewały ją kolejne fale potu, a żołądek skręcał w węzełek.
Weszli do rezydencji, Karim chwycił Fabianę za łokieć i skierował na schody wiodące do podziemia. Ledwie je pokonała, bo nogi odmawiały posłuszeństwa. Kolana uginały się coraz mocniej i upadłaby z przedostatniego stopnia, gdyby nie Karim, który podtrzymał ją pod ramię. Dotarli na koniec długiego korytarza i stanęli przed masywnymi drzwiami. Karim wstukał kod i weszli do środka.
Nie wiedziała czego się spodziewać, nie zaskoczyłby ją nawet przeniesiony ze średniowiecza ciemny i mroczny loch pełen szczurów, narzędzi tortur i wilgoci na omszałych ścianach. Może dlatego nie zareagowała zdziwieniem, widząc prawie puste pomieszczenie, od podłogi po sufit wyłożone białymi kafelkami. Pod jedną ze ścian stał dosyć wysoki, metalowy stół, kojarzący się ze szpitalnym wyposażeniem, a tuż obok niskie krzesełko, odcinające się od wszechobecnej bieli ostrą, żywo–zieloną plamą. Karim zawiódł Fabianę i ruchem brody wskazał, żeby usiadła. Nóżki zazgrzytały o posadzkę, gdy niezgrabnie klapnęła na plastikowe siedzisko.
– Zanim przejdziemy do rzeczy, posłuchaj. – Stanął przed nią, szeroko rozstawiając stopy. – Każda kara, nawet najbardziej surowa, to dobrodziejstwo, a ten, który ją wymierza, cierpi bardziej niż karany. Zapamiętaj.
– Dobrze – odpowiedziała.
Bezwiednie potarła policzki, żeby się otrzeźwić. Niewiele brakowało jej do wybuchnięcia niepowstrzymanym płaczem, który utknął w gardle niczym piłka i nie pozwalał na swobodny oddech. Przytknęła powilgotniałe dłonie do ud, chcąc powstrzymać ich dygot, ale nie pomogło. Trzęsły się razem z nią.
– Powtórz – polecił.
– Każda kara... – zamilkła, zwieszając głowę. – Nie mogę... – wyjąkała, zsuwając dłonie. Jej palce pobielały, tak mocno ścisnęła brzegi plastikowego siedziska.  – Proszę, nie upokarzaj mnie jeszcze bardziej.
– Dobrze – zgodził się. – Stań pod ścianą, tyłem do mnie i rozbierz się do pasa.
Z trudem podniosła się z krzesła. Popatrzyła pytająco, gdzie ma stanąć. Wskazał jej brodą miejsce tuż pod niskim, zakratowanym okienkiem, jedynym na przeciwległej ścianie. Podeszła tam, drżąc i pocierając dłonie o rękawy koszuli. Wsparła czoło o chłodną powierzchnię płytek, licząc, że to przyniesie jej chociaż trochę ukojenia. Próbowała rozpiąć guziki, ale ślizgały się między mokrymi opuszkami palców. W końcu się udało. Zsunęła koszulę. Upadła gdzieś za jej stopami.
– Bieliznę też? – zapytała, modląc się o słowo „Nie”.
– Tak.
Niewiele brakowało, a poprosiłaby o pomoc. Telepiące się ręce nie potrafiły wykonać prostej czynności, więc zsunęła ramiączka biustonosza, okręciła go wokół siebie i rozpięła haftki. Postanowiła nie pozbywać się tej osłony. Docisnęła miseczki do piersi, trzymając je kurczowo, aż bolały palce.
– Stań bliżej ściany i stabilnie oprzyj o nią dłonie. – Głos Karima zabrzmiał bezlitośnie.
Fabiana czuła, że nie warto się sprzeciwiać, to przeciągnęłoby jedynie oczekiwanie. Rzuciła biustonosz na podłogę, przytknęła dłonie do szklistej powierzchni glazury, czując jak wibrują opuszki jej palców. Pomyślała, że nie wytrzyma tego dłużej, oderwie się od tej ściany, padnie przed Karimem na kolana i zacznie go błagać, żeby jej odpuścił. Wzięła głęboki wdech, atak paniki był tuż tuż. Przez jej głowę przelatywał milion myśli. „Gdzie jest ten bat? Czym wychłoszcze mnie Karim? Czy przetrwam choć jedno uderzenie?” Nagle usłyszała ciche kroki. Jej oprawca podszedł do niej. Prawie zasłabła, gdy wierzchem dłoni musnął skórę jej pleców. Drgnęła tak mocno, aż się zachwiała.
– Spokojnie – powiedział Karim. – Odsunę włosy, żeby ich nie powyrywać. Mogą wplątać się w bat.
Poczuła jego dłoń zbierającą pęk jej włosów. Przesunął je na bok i przerzucił przez lewe ramię. Kilka niesfornych kosmyków załaskotało w plecy. Och, jak okropnie ją drażniły! Była napięta do granic, każde dotknięcie sprawiało ból. W głowie widziała własną drżącą skórę, jak u klaczy i ogierów podnieconych startem w biegu. Kiedyś obserwowała to z bliska. Zwierzęta czuły adrenalinę, udzielała się im, jedno chłonęło ją od drugiego, od dżokejów, a nawet zgromadzonej publiczności, czekającej w napięciu na rozstrzygnięcie wyścigu.
Nie wytrzymała. Oderwała palce i niecierpliwym ruchem zgarnęła włosy. Szybko je skręciła i związała w prowizoryczny supeł z boku głowy.
– Już nie będą przeszkadzać – rzuciła za siebie, ponownie opierając dłonie na ścianie.
– Tak ci spieszno do kary? – Zaśmiał się cicho Karim.
– Sam mówiłeś, że to dobrodziejstwo – wypaliła bez namysłu.
– Jednak zapamiętałaś. Bardzo ładnie – mruknął. – Ręce wyżej – polecił, przesuwając pominięty przez Fabianę, cieniutki kosmyk włosów. Jego palce musnęły dziewczęce ramię. Miał wrażenie, że między opuszkami palców a porcelanową skórą przeskoczyła iskra. 
Nie mógł przestać na nią patrzeć. Już prawie zapomniał, po co tu przyszli. Gdy na moment przesunął się nieco w bok, zauważył łagodną okrągłość jej lewej piersi, dostrzegł zaróżowioną brodawkę i zupełnie go to rozbiło. Jedyne, czego pragnął nad życie, to przylgnąć całym sobą do nagich pleców Fabiany, objąć ją mocno, utopić jej piersi w swoich dłoniach, a usta wesprzeć na odsłoniętej szyi. Była taka piękna. Doskonale pamiętał, co czuł, gdy zobaczył ją nago, wtedy, w jej łazience. Ile godzin i chwil spędził na przypominaniu sobie tego dnia... Nie był w stanie ich zliczyć, podobnie jak snów z jej udziałem. Dzisiaj zdawała mu się jeszcze bardziej pociągająca. Pod wpływem emocji jej obnażone ciało promieniowało ciepłem i światłem. Słyszał, jak ciężko i głęboko oddycha i marzył, żeby napędzało ją pragnienie, nie zwierzęcy strach, niemalże widzialny jak na dłoni.
Wyciągnął dłonie i wsunął palce pod miękką krawędź paska spodni, które miała na sobie. Zadrżała, ledwie jej dotknął. Zsunął materiał o może cal, nie więcej. Dwa ocienione dołeczki po bokach kręgosłupa, tuż nad pośladkami, prawie mówiły do niego: „dotknij nas, zobacz, jak miękkie i jedwabiste jest nasze wnętrze”. Wzdłuż pleców Fabiany spływała powoli kropla potu. Karim zmagał się z żądzą, chciał zlizać tę kroplę, poczuć na języku jej smak, a potem całować i pieścić każdy centymetr jasnej, porcelanowej skóry. Nie wytrzymał. Odwrócił się i wypadł z pomieszczenia, zostawiając otwarte na oścież drzwi. Wbiegał po schodach, przeskakując po trzy stopnie i klnąc w duchu własną słabość.
– Zasady?! – warknął do siebie, gdy skrył się w gabinecie. Wsparł czoło o ścianę, zupełnie jak Fabiana i walnął nim kilka razy, aż zadudniło. Dopiero przeszywający ból w czaszce go otrzeźwił. Wyjął telefon z kieszeni i wezwał do siebie jedyną osobę, która mogła naprawić jego błąd.

Fabiana czekała. Gwałtowne kroki Karima już dawno ucichły w korytarzu, a ona stała tu sama, drżąc i zagryzając do krwi kącik ust. Nie mogła uwierzyć, że... Że Karim chyba jej odpuścił. „A może poszedł po bat i wróci za chwilę?” – pomyślała. Ze stresu straciła zupełnie poczucie czasu. Nie miała pojęcia, że prawie kwadrans tkwiła w bezruchu z wyciągniętymi w górę dłońmi. Nagle coś dotarło do jej uszu. Ktoś nadchodził, energicznie, szybko, prawie biegł. Zamarła z krwią ściętą kolejnym paroksyzmem strachu.
Alija weszła do środka. Od razu zauważyła stojącą pod ścianą Fabianę i jej ciuchy leżące na posadzce. Podeszła bliżej, podniosła ubrania i podała swojej podopiecznej.
– Już po wszystkim. Słyszysz? – powiedziała, obejmując szlochającą Fabianę. – Już koniec. Fabi, nic się nie stało. Nie płacz – prosiła, głaskając nagie plecy wstrząsane kolejnymi falami łkań.
– On chciał... – wykrztusiła Fabiana. Nie potrafiła dokończyć. Osunęła się na podłogę. Siedziała z podkulonymi nogami, dociskając ubrania do piersi i kiwając się w przód i tył.
– Nic ci nie zrobił, nie płacz – powtarzała Alija, niczym katarynka. Kucnęła przy Fabianie i przytuliła ją mocno do siebie. Próbowała załagodzić sytuację, zbagatelizować ją, ale w duszy ciskała gromy na swojego Chana. – Nic się nie stało! Fabi, uwierz mi! Karim cię tylko nastraszył – tłumaczyła, mając głowę wypełnioną stekiem niewypowiedzianych wyzwisk i obelg, wśród których zboczony cham, prymitywny oprawca i zapchlony pies, były zdecydowanie najłagodniejsze. – On nigdy nie uderzył kobiety. Wiesz, co znaczy jego imię? – zapytała. – „Łaskawy” – odpowiedziała sama sobie, bo Fabiana nie reagowała. Nadal zanosiła się płaczem.
– Wypłacz się, to zawsze pomaga – orzekła w końcu Alija.
Spędziły w piwnicy rezydencji prawie godzinę, dopiero telefon od „zapchlonego psa” z pytaniem: „Co do jasnej cholery tam jeszcze robicie?!” – zmobilizował Aliję, żeby zmusić Fabianę do założenia ciuchów i pójścia na górę.
Tym razem nie pomógł kubek ze świeżo zaparzoną melisą. Alija do późna siedziała przy łóżku Fabiany i głaskała ją uspokajająco po głowie. Fabi zasnęła o drugiej w nocy, za to wstała już o piątej. Odwiedziła toaletę, starannie omijając wzrokiem każde lustro, wróciła do pokoju, odsłoniła okno i leżała, bezmyślnie gapiąc się na szarzejący świt. O ósmej jak zwykle przybyła Alija ze śniadaniem. Wróciło do kuchni nietknięte. Podobnie lunch, podwieczorek i kolacja.
Fabiana odmawiała posiłków. „Naprawdę, nie jestem głodna. Przepraszam.” Nazajutrz Alija ubłagała, żeby zjadła cokolwiek, choć kawałeczek bagietki. Wcisnęła Fabianie jeszcze pół kubka herbaty, a po chwili patrzyła bezradnie jak wszystko ląduje w ubikacji. Sytuacja powtórzyła się dwie godziny później, więc odpuściła.
– Okej, nie musisz jeść, ale proszę cię, pij – powiedziała, zostawiając na stole samowar z mocno posłodzonym czajem, dzbanuszek tłustego mleka i filiżankę.
Gdy trzeci dzień Fabiana nie zjadła niczego, nie wstawała z łóżka, poza krótkimi wizytami w toalecie i piła czaj tylko wtedy, gdy Alija ją zmusiła, ta ostatnia postanowiła zgłosić to Chanowi. „Narobił problemów, niech teraz je naprawi” – pomyślała, idąc do niego na rozmowę. Wiedziała, że Karim wyjeżdża za dwa dni, a zanimby wrócił po tygodniu, Fabianie mogło się coś stać. Dopiero wtedy rozpętałoby się prawdziwe piekło.
Przekazała wszystko, włącznie z krótką relacją z godzinnego pobytu w podziemiach rezydencji i pierwszy raz w życiu miała okazję zobaczyć, jak Chanowi zabrakło mowy. Siedział, kręcąc młynka palcami i z bardzo głupią miną wpatrywał się w blat biurka, co raz łypiąc na nią okiem.
– Co mi radzisz? – spytał w końcu, czym też ją zszokował. „Karim prosi o radę? Niemożliwe!”
– Nie wiem. Fabi ma chyba jakąś depresję. – Wzruszyła ramionami, pozornie niezainteresowana jakoś szczególnie dolą podopiecznej, ale przecież już dawno zdążyła ją pokochać, niczym własną siostrę. Zresztą od początku dogadywała się z nią znacznie lepiej niż z Viviane. – Może wezwać lekarza? Albo pogadaj z Fabi, a gdy to nie pomoże, wezwij kogoś. Ona ciągle płacze. Nie jakoś gwałtownie, tak po prostu... – zawiesiła głos. – Płacze cichutko, nie skarży się, co to, to nie. – Pomachała dłonią. – Niestety, nie chce mi powiedzieć czemu. Próbuję ją zagadywać, ale nic z tego. – Znów jej ramiona na moment się podniosły.
– Wezwę doktor Benoit. Powinna zaradzić. Ale to pojutrze, a na razie poinformuj pannę Czekaj, że jak nie zacznie normalnie jeść, czeka ją kroplówka – powiedział najbardziej oschle, jak mógł.
Groźba Karima spłynęła po Fabianie jak po kaczce. W zasadzie w ogóle ją to nie wzruszyło. Wysłuchała coraz bardziej zdenerwowanej Aliji, a potem położyła się i otuliła kołdrą niczym kokonem. Pierwszy raz w życiu było jej wszystko jedno, co się wydarzy. Choć to prawie niemożliwe, ale czuła jeszcze większą obojętność, niż wtedy, gdy Raad i Adil wlekli ją ze sobą, opowiadając w międzyczasie, jakie mają wobec niej plany.
Nie mogła sobie poradzić z własnymi emocjami. Zupełnie się rozsypała. Ciągle wracały do niej rozmowa w jurcie i to, co stało się w piwnicy rezydencji. Żałowała, że tak się skończyło „wymierzanie kary” przez Karima. Po stokroć wolałaby teraz leżeć, cierpiąc po chłoście. Przynajmniej wszystko byłoby jasne. Chciała go nienawidzić, odczuwać wstręt i odrazę na jego widok, pragnęła prostych i klarownych uczuć, nie sztormu, który od kilku dni przetaczał się w jej głowie i sercu. Nie mogła znieść snów, które ją nawiedzały, dlatego budziła się oblana zimnym potem i dławiąc się gulą z niewypłakanych łez.
Próbowała usilnie wyprzeć swoje emocje, zapomnieć, co czuła, gdy Karim stał za nią. Skasować z pamięci krótki moment ćmiącego bólu w dole brzucha, gdy jego palce wsunęły się pod krawędź jej spodni, dotknęły kości biodrowych i na moment zastygły tam, jak w obietnicy, że za chwilę, za sekundę, zejdą niżej, zdejmą z niej wszystko, a potem ona się odwróci i... Aż się zachłysnęła na to wspomnienie. Od razu żołądek dojechał do gardła. Nie miała siły wstać i pobiec do łazienki. Przełknęła gorycz i kwas, myśląc, że jest zerem.
„Odbiło mi. Zwariowałam. Oszalałam na punkcie człowieka, dla którego jestem nikim. Nawet nie zabawką. Traktuje mnie jak psa albo gorzej.” Gardziła sobą za tę słabość. Nie pocieszała ją myśl, że Karim nie zdaje sobie sprawy z jej afektu. Nie mogła być szczera wobec samej siebie, i to bolało ją najbardziej. Właśnie to uczucie ją niszczyło, zabijało od środka. Jak mogła chociaż przez chwilę pragnąć swojego kata? Ten człowiek znęcał się nad nią, wielokrotnie ją poniżył, maltretował psychicznie, a ona? Chciała jego dotyku, śnił się jej co noc, wtedy całowała go, podbiegała do łóżka, kładła się rozchylając nogi i mówiąc: „Weź mnie, należę do ciebie”, a wtedy on stawał tuż przy wezgłowiu i stał.
I patrzył na nią pogardliwie. I nic nie mówił.

To ją zabijało. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz